Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Lisicki nie bierze jeńców

Ryszarda Wojciechowska
G. Mehring
To klasyczny urzędnik cara, który bierze na siebie czarną robotę i jak trzeba... baty. Wybuchowa mieszanka zadziorności i zadufania w sobie - tak mówi o nim opozycja. Jego koledzy twierdzą, że to człowiek, który niczego pod dywan nie zamiata. Jedno jest pewne, wiceprezydent Gdańska Maciej Lisicki to dziś najbardziej kontrowersyjny urzędnik Gdańska

W gdańskim urzędzie, Lisickiego nazywają pistoletem. Na pytanie - dlaczego, pada żartobliwa odpowiedź: - Bo strzela i rannych nie liczy. Niektórzy przypominają, że kiedy obejmował urząd wiceprezydenta, złośliwie komentowano, że przy Lewnie (Szczepanie, odchodzącym z tej funkcji) ludzie płakali, a przy Lisickim będą się wieszali.

Słysząc to, wiceprezydent się zżyma. - A ilu się powiesiło? No, widzi pani.
Ma opinię raptusa i zadufanego autokraty urzędniczego. Ale też nie brakuje osób, które uważają, że w tej trudnej, komunalnej dziedzinie, którą się zajmuje, jako jeden z nielicznych proponuje rozwiązania. Chociaż nawet jego obrońcy dodają, że mógłby czasami powstrzymać język na wodzy i nie pchać się tak ciągle na linię strzału.

Lokalne wojenki
Bo ostatnie dwa lata w życiu urzędniczym Lisickiego to kilka lokalnych wojenek. Najpierw stoczył bitwę z najemcami lokali komunalnych na Głównym Mieście, po tym jak zaproponował bardzo drastyczne podwyżki czynszu. Potem miał ostry spór z taksówkarzami, po zapowiedzi zwiększenia liczby licencji. Następnie wziął się za zmywanie z chodników przy Bramie Wyżynnej nie tylko kurzu, ale przede wszystkim nielegalnie handlujących tam ludzi. A od kilku tygodni wrze wokół pomysłu ewentualnego stworzenia getta w Gdańsku. Lisicki bowiem wspomniał o możliwości postawienia w mieście kontenerów socjalnych. W tym ostatnim przypadku dolał też oliwy do ognia swoimi wypowiedziami w stylu: "Są w Gdańsku ludzie, którzy nadają się tylko do kontenerów, np. tacy, którzy znęcają się nad rodziną. Przypadki patologiczne trzeba izolować. Powiem więcej - dla niektórych kontener to nawet za dużo" (na nadzwyczajnej sesji Rady Miasta Gdańska) czy jak powiedział dla "Dziennika Bałtyckiego": "Trzeba znaleźć lokalizację, która nie będzie wzbudzała protestów. Strzelam umownie, okolice rafinerii albo wysypiska śmieci na Szadółkach. Tam gdzie śmierdzi, bo tam mieszkańcy żyć nie chcą. Więc kontenery można spokojnie postawić".

Urzędnik cara
Dla Zdzisława Kościelaka, byłego radnego (PiS), sprawa jest prosta.

- Mamy klasyczny podział. Jest prezydent Paweł Adamowicz, który jak dobry car przecina wstęgi i głaszcze dzieci po głowach oraz zły urzędnik, który bierze na siebie czarną robotę i baty. Co ciekawe, ten urzędnik jeszcze się z tego cieszy - mówi Kościelak. Jego zdaniem, Maciej Lisicki jest bardzo bojowy. Uwielbia polemiki, starcia. Ma ostry język, cięte riposty. I widać, że dobrze się w tej roli czuje. Zdaniem Kościelaka podwyżka czynszu w lokalach użytkowych okazała się jednak niewypałem.

- Wtedy mówiono w kręgach ludzi handlu, że uchwała jest po to, żeby wykurzyć polski biznes z Głównego Miasta i umożliwić wejście obcemu, bogatemu. A efekt jest taki, że nie ma ani polskiego, ani obcego biznesu. Niektóre lokale stoją puste - twierdzi były radny.

Lisicki nie zgadza się z takimi opiniami. Uważa, że to mu się akurat udało. Owszem, trzeba było wprowadzić przy tamtym projekcie poprawki, ale... globalnie jest sukces.

Dla Wiesława Kamińskiego, radnego Prawa i Sprawiedliwości (niegdyś PO), Lisicki to taki farbowany liberał. Raczej autokrata urzędniczy, który szlifuje ten swój autokratyczny wizerunek. - Pamiętam go z wcześniejszych kadencji w radzie. Toczyliśmy dyskusje o to, czy pozwalać na przekształcenie wieczystego użytkowania gruntów z bonifikatą, czy nie. I on był przeciwnikiem. Nie mogłem tego zrozumieć. Jak to, liberał, w dodatku prezes spółdzielni mieszkaniowej i przeciwny? - wspomina Kamiński.

Radny z opozycji dodaje, że sposób rozwiązywania przez Lisickiego problemów wywołuje ferment i niepokój społeczny. Rozumie, że wiceprezydent przejął bardzo trudną działkę, że przez ostatnich dwanaście lat był tu spory zastój. Ale dla niego jest jasne, że jeśli wiceprezydent nadal będzie używał tak ostrej retoryki, to stanie się złą twarzą Adamowicza. I wtedy prezydent dla ratowania własnego wizerunku będzie musiał się z nim rozstać. W gdańskim urzędzie panuje korytarzowa opinia, że Lisicki ma dość stabilną sytuację. Trzyma się mocno. Prezydent Adamowicz nie chciał nawet skomentować mało fortunnych wypowiedzi podwładnego na temat patologii i kontenerów. Stwierdził tylko, że niezbyt dokładnie słyszał, co powiedział. I tyle.

Tylko raz, przed paroma miesiącami, Paweł Adamowicz wyraził niezadowolenie ze swojego wiceprezydenta. Delikatnie pogroził mu palcem w Radiu Gdańsk. Powodem była między innymi głośna przejażdżka Lisickiego z dziennikarzami pierwszym tramwajem na Chełmie. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wiceprezydent wyprzedził uroczyste otwarcie, zaplanowane na następny dzień przez Adamowicza. Zepsuł więc szefowi fetę.

Na przypomnienie tamtej historii Lisicki reaguje śmiechem, a potem dodaje, że to był czysty przypadek, tak wyszło. Usłyszał, że jest próbny przejazd i od razu się zgodził. A że przy okazji dziennikarze się dowiedzieli? Więc się też zabrali.
Po chwili jednak przyznał, że to był bardzo poważny błąd.

Kaganiec dla yorka
Bogdan Oleszek, przewodniczący gdańskiej Rady Miasta, z którym Lisicki kiedyś konkurował o fotel przewodniczącego, broni kolegi. - On jest bardzo skuteczny, jeśli chodzi o załatwianie problemów. W tych trudnych sprawach, które mu podlegają, wszyscy wcześniej próbowali coś zamiatać pod dywan. A on stara się robić porządek. Oleszek mówi, że wbrew medialnemu wizerunkowi, wiceprezydent ma bardzo ludzkie odruchy, chociaż czasami niewyparzoną buzię.
- Ale jest wrażliwy na los samotnych matek z chorymi dziećmi. Sam wysłałem do niego kilka kobiet będących w beznadziejnym, życiowym położeniu i on pomógł. Sprawy załatwił szybko.

Ale przewodniczący RMG nazywa też swojego kolegę radykałem, który jak się uprze, to nie rezygnuje ze swoich pomysłów, choć nie zawsze są fortunne. Przewodniczący przypomina zabawną historię, kiedy Lisicki upierał się przy pomyśle, że każdy pies na ulicy powinien mieć kaganiec. - Długo przekonywaliśmy go, że to nie do końca dopracowany pomysł. Wreszcie padło pytanie: - No, dobrze, ale jak twoim zdaniem założyć yorkowi kaganiec? Dopiero wtedy dał się przekonać - opowiada Oleszek.

- Pamiętam go z posiedzeń rady - wspomina Kazimierz Koralewski (PiS). To była mieszanka zadziorności i zadufania w sobie. Nie lubił się wycofywać z raz zajętego stanowiska. I widzę, że brnie w ten wizerunek do końca. Koralewski przyznaje, że wystąpienia Lisickiego w radzie były logiczne. Ale trzeba mieć grubą skórę, kiedy się z nim wchodzi w relacje. Nie patyczkuje się. Nazywa rzeczy po imieniu. Ktoś pomyśli o czymś, że to głupota, a on to głośno mówi.
- Żartujemy, że jest specjalistą od uzasadniania podwyżek. Ale jak już trzeba znaleźć oszczędności, to tu mądrego nie ma - mówi Koralewski.

Odprawa posła
Poseł Jerzy Borowczak (PO) przyznaje, że Lisickiego na swój sposób podziwia. - Ale z drugiej strony mnie drażni. Podziwiam, bo to człowiek, który dla przekonania innych do swoich racji, potrafi wiele zaryzykować. I stracić. Czasami myślę, po co mu ta wojna? Widziałem go chociażby w akcji z taksówkarzami. Mocna rzecz.... Sam nawet miałem z nim małą utarczkę. Chodziło o lokal przy Długim Targu, w którym chciałem otworzyć biuro poselskie. Zgłosiłem się do niego o pozwolenie. A on na to, że nie da. Bo nie chce w tym miejscu biur poselskich. Ja go z jednej strony rozumiem, bo co to za zysk dla miasta z biura poselskiego. Lepsza byłaby kafejka. Tak naprawdę, to myślę, że ma chłop jaja, odmawiając. Inny to by się przytulił do parlamentarzysty. Zapytał, czy może nie chcę jeszcze większego lokalu na biuro, a on wprost: - Nie!

Borowczak w końcu mógł otworzyć w tym miejscu biuro ale tylko warunkowo, do końca tej kadencji, czyli na parę miesięcy.
Grupa Inicjatywna "Nic o nas bez nas" prowadzi otwartą wojnę z wiceprezydentem. Nie tylko na słowa, ale też na gesty. Nadzorującemu akcję czyszczenia przy Bramie Wyżynnej Lisickiemu nalali wody do butów. Ich protest zaczął się od podwyżek czynszu.

- A teraz jeszcze ta historia z kontenerami. Ludzie to nie śmieci, które można wyrzucić do kontenera. Jeżeli ktoś znalazł się w trudnej sytuacji życiowej, to należy takiej osobie próbować pomóc, a nie zsyłać do blaszanego pudła na obrzeżach - mówi Łukasz Muzioł z tej grupy.

Wiceprezydent nie pęka

Mojej rozmowie z Maciejem Lisickim, w jego gabinecie, przysłuchuje się pracownik biura prasowego urzędu. Na pytanie - po co jego obecność, słyszę, że to w... trosce o dobro artykułu i autorki. Żeby autorka nie popełniła błędów. Przyznaje, że lubi wycinać artykuły z gazet na swój temat. Najświeższe ma na biurku, pod ręką. I jak trzeba, cytuje stosowny fragment.

Arogancki? Nie zgadza się z tym. Mówi, że ukształtowało go harcerstwo i to w czasie stanu wojennego. Wyrastał w bogoojczyźnianej, patriotycznej atmosferze. Nauczono go, że człowiek powinien nie tylko pracować, ale też służyć. Skoro więc został jako wiceprezydent wybrany do spraw trudnych, to musi tę pracę wykonywać jak najlepiej.

- A to, że się komuś nie podoba, co robić? Mój Boże, zawsze można poszukać innej pracy. Mnie administrowanie, siedzenie na stołku i spokojna egzystencja nie interesują - tłumaczy.

Potem wspomina, że już taką spokojną egzystencję miał. W Akademickiej Spółdzielni Mieszkaniowej jako prezes. Osiedle było wybudowane, mieszkańcy płacili na czas, bo mieszkali tam głównie bogaci ludzie. Zero stresu.

- Ale administrowanie mnie nie interesuje - powtarza.
To nieprawda, że nie rozumie biednych. - Jest pani w błędzie. Po pierwsze, ja sam się wywodzę z bardzo biednej rodziny. Po drugie, kiedy budowałem osiedle w swojej spółdzielni, dokonywałem przesiedleń. Przesiedliłem 70 rodzin i to na ogół ludzi biednych. I nie znajdzie pani ani jednej z tych rodzin, która by na mnie powiedziała złe słowo. Byłem radnym od 1998 roku. Mogłem więc się stać świetnym obiektem do ataku. Gdyby się komuś nie podobało, to... walić w Lisickiego.
Przyznaje, że jest raptusem, że czasami coś chlapnie. Ale taki ma charakter. - Nie jestem hipokrytą. I nie uważam, żebym używał ostrego języka w debacie. Używam języka, który nazywa rzeczy po imieniu. Sąsiada sikającego z balkonu można nazwać człowiekiem z chorym pęcherzem, obywatelem nieprzystosowanym. A ja go nazwę po prostu menelem - kwituje.

Twierdzi, że nie jest politykiem, chociaż w Radzie Miasta zasiadał przez trzy kadencje. W ostatniej kampanii samorządowej też wystartował. I dostał się. Chciał sprawdzić, czy ludzie go wybiorą - tłumaczy. Nie zamierza omamiać wyborców, sprzedawać się z lepszej strony. To nie w jego stylu - przekonuje.
- Pamiętam, jak w 1998 roku otrzymałem propozycję kandydowania do rady. Sprawcą mego wejścia w tak zwaną politykę był pan Marek Stępa, wiceprezydent Gdyni. Znaliśmy się z harcerstwa. I on powiedział, że przydałby się ktoś z sensem w Gdańsku. Pomyślałem - dobrze, podejmę to wyzwanie. Ale wtedy też sobie powiedziałem, że jeśli mam brać udział w tego typu działalności społecznej, to muszę być autentyczny.

Jak daleko jego ambicje sięgają?
- I tu panią zaskoczę - odpowiada. A potem tłumaczy, że nigdy nie kierował się w swoim życiu ambicją. Wie, że nie będzie wiecznie zastępcą. Ale nie martwi się, co potem. Da sobie radę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto