Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Bezdomni w dawnym Gdańsku

Aleksander Masłowski
Aleksander Masłowski
Przy okazji lektury tekstu o akcji, mającej zmienić podejście społeczeństwa do problemu bezdomności, pomyślałem, że można by przypomnieć, jak radzono sobie z podobnymi problemami w dawnym Gdańsku.

Bezdomność to zjawisko pewnie tak stare jak pojęcie domu. Zawsze ktoś dom miał, a kto inny nie. W większości przypadków brak domu jest nieszczęściem, będącym następstwem takiego, czy innego niekorzystnego układu, w jakim człowiek znajduje się, czasem z własnej winy, częściej umieszczony w nim przez los. Nie powinno tak być, by ktoś nie miał domu. Mądre społeczeństwa starały się temu zawsze przeciwdziałać. Oczywiście formy tego przeciwdziałania były różne. Nie zawsze starano się robić to, jako pierwsze przychodzi do głowy - znaleźć bezdomnemu dom.

Bezdomni, zwani zazwyczaj "włóczęgami", traktowani byli w przeszłości jak przestępcy. I to nie dlatego, że bezdomności i całemu problemowi ludzi pozbawionych normalnych perspektyw nierzadko towarzyszyło przestępstwo. Pozostawanie bez zajęcia, bez domu, bez osadzenia w ściśle zhierarchizowanych układach społecznych traktowane było jako przestępstwo samo w sobie. Najprostszym sposobem radzenia sobie z takim "przestępstwem" było jego karanie. Najprostszym, ale wcale nie skutecznym - odbieranie wolności tym, którzy poza nią nie mieli nic, z całą pewnością nie służyło ani im, ani nikomu.

Zmysł dobroczynności

A w Gdańsku? W Gdańsku od zawsze panowała zasada, zgodnie z którą ci, którzy mają, muszą pomagać tym, którzy nie mają nic, bądź mają mało. Nazywano to "zmysłem dobroczynności". Ten zmysł był u Gdańszczan nadzwyczaj rozwinięty. Dobroczynności nie uprawiano jednak w sposób taki, jaki można sobie najprościej wyobrazić - ot, rzucić grosz żebrakowi i mieć lepsze samopoczucie. O tym, że takie załatwienie sprawy niczego nie załatwia, wiedziano doskonale. Dobroczynność przybierała więc w Gdańsku formy przemyślane, zorganizowane i umożliwiające tym, którzy chcieli i umieli z nich skorzystać, autentyczną poprawę losu.

Moralnym i społecznym obowiązkiem ludzi zamożnych było przeznaczanie części swojego majątku na cele charytatywne. Istniały w Gdańsku dziesiątki prywatnych fundacji o ściśle określonych regułach i dokładnie sprecyzowanych grupach, do których skierowana była pomoc. Były więc fundacje dla wdów, dla studentów, dla byłych miejskich żołnierzy, dla biednych uczniów itd. Starzy, albo chorzy, mogli liczyć na to, że zajmie się nimi, jeśli nie prywatna fundacja, to któraś z miejskich korporacji. Młodzi, a pozbawieni możliwości bezproblemowego startu w życie, jeśli byli zdolni i wykazywali chęć rozwoju w kierunkach, które gdańskie społeczeństwo uważało za pozytywne, również nie byli pozbawiani wsparcia. Wsparcie to przyjmowało nierzadko formy stypendiów, umożliwiających zdobycie wykształcenia i pozycji.

Ale wróćmy do autentycznych bezdomnych i bezrobotnych. Zwykle mówiono i pisano o nich jako o "próżniakach i nicponiach". Jednak nazwy, jakimi ich określano nie powinny wprowadzać nas w błąd. Stosunek „normalnego” społeczeństwa do nich był oczywiście negatywny, ale nie potępiający. Najlepszym dowodem na to jest fakt podejmowanych przez miejskie władze prób rozwiązywania problemu społecznych "outsiderów".

Dom Poprawy

Najbardziej przemyślaną, a przy tym surową formą pomocy takim ludziom było utworzenie w XVII w. tzw. "Zuchthausu". Nazwa ta oznacza tyle co "Dom Poprawy", albo "Dom Wychowania". Formy tego "wychowania" i "poprawy" były, jako się rzekło, surowe, ale daleko im do prawdziwego okrucieństwa, z jakim "rozwiązywano" tego typu społeczne problemy w innych częściach Europy, włącznie z tradycyjnymi ośrodkami kultury i cywilizacji takimi jak Londyn, czy Paryż. Gdański Zuchthaus miał formę półzamkniętego zakładu o dość surowym, ale nie bezmyślnym i okrutnym rygorze.

Cel był jasny - likwidacja, bądź przynajmniej ograniczenie problemu ludzi znajdujących się poza tzw. "nawiasem społeczeństwa", ale nie przez ich izolacja, czy co gorsza eliminację, ale przez zmuszenie ich do nabycia zdolności stania się częścią "normalnego", czyli odpowiadającego ówczesnym, bardzo różnym od dzisiejszych kryteriom, układu społecznego.

I tak owi "próżniacy" i "nicponie" umieszczani byli w Zuchthausie na podstawie wyroku sądu, jednakże niekoniecznie dopiero z chwilą popełnienia przestępstwa. Umieszczenie w Domu Poprawy orzekano również względem tych, którzy nic złego jeszcze nie zrobili, ale istniało duże prawdopodobieństwo, że na złą drogę zejdą. Co ciekawe, zdarzało się też i było przewidziane statutem Zuchthausu, umieszczanie w nim trudnego potomstwa przez rodziców.

Cela z pompą

Jak wymuszano podporządkowanie się rygorom? Znając warunki, w jakich żyli ludzie poddani siedemnastowiecznemu prawu z filmów i literatury, wyobrażamy sobie bez trudu chłostę i inne okropieństwa. Ale myśląc o ich stosowaniu w Zuchthausie pomylilibyśmy się. Środki przymusu były, rzecz jasna, ale w porównaniu z obowiązującymi ówcześnie standardami, były niezwykle łagodne. Podstawowym środkiem przymusu było pozbawienie posiłków. Agresywne zachowanie karano unieruchomieniem w przymocowanej do ściany obręczy. Odmowę udziału w programie resocjalizacji zaś umieszczeniem w celi, która wyposażona była w ręczną pompę i śluzę, doprowadzającą wodę z pobliskiego kanału. Krnąbrny pensjonariusz, zamknięty na noc w celi, mógł oczywiście nie robić nic i utopić się, mógł jednak (i zazwyczaj z zapałem się do tego zabierał) ciężko przepracować noc przy pompowaniu. Podobno to działało.

Człowiek, który miał pecha (albo szczęście) znaleźć się w Domu Poprawy, trafiał do świata, który nam wydaje się pełnym rygorów i trudnym do zniesienia. Jednak los młodzieńca, który tam trafił nie różnił się specjalnie od losu jego kolegi, terminującego u co bardziej zgryźliwego mistrza. Co najważniejsze jednak, wśród tych rygorów, zmuszano człowieka do zdobycia zawodu. Mało tego - prawna pozycja Zuchthausu pozwalała nawet na zdobycie tytułu mistrza, który musiał być, pod groźbą kary, uznany przez miejskie cechy. W ten sposób wychowankowie Domu Poprawy mieli autentyczną możliwość znalezienia dla siebie miejsca w świecie.

Ślepota, ryba i wędka

Czasy się zmieniły, zmieniły się również sposoby podejścia do problemów tak trudnych jak bezdomność. Zanim jednak uznamy metody, jakie stosowano w Gdańsku przed wiekami, za głupie, okrutne i nie do przyjęcia, zastanówmy się, co lepsze – takie metody, czy ślepota władzy i społeczeństwa na dramat ludzi pozbawionych domu, pracy i szans na normalność. Śmieszne i żałosne może być co najwyżej to, że kiedyś pomaganie innym było normalne i wymagane przez normy społeczne, a teraz... Nie wiem jak można rozwiązać problem bezdomności we współczesnym Gdańsku. Wiem jednak z całą pewnością, że trzeba COŚ w tym kierunku robić, a początkiem tego może i powinna być próba zmiany nastawienia "normalnych" ludzi do problemu. Z całą pewnością również wiadomo, że należy dążyć do dawania wędki, a nie ryby, co w dawnym Gdańsku doskonale rozumiano - nawet jeśli wędka miała nieco kolczastą rękojeść.

Czytaj też:


Wiele twarzy bezdomności na ulicach Gdańska więcej

**

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto