- Pamiętam tamten dzień. Pękały ściany, szafy się przewracały, panika wielka. Wszyscy bali się wyjść z domu. Moja mama mówiła, że jakaś bomba musiała uderzyć. Pomyślałem: Jak jest bomba i mam zginąć, to niech chociaż zobaczę ten koniec świata - opowiada Aleksander Kaczmarczyk, mieszkający nieco dalej przy ul. Struga. - Wyszedłem na dwór. W pierwszej chwili nic nie widziałem, patrzę, a po ulicy jakby świetliki biegały - co u licha? Idę, przeskakuję te świetliki, patrzę nagle, a domu, który tam stał, nie widać, taki kurz.
Czytaj też: Największe katastrofy na Pomorzu. Tragiczne wydarzenia, śmiertelne wypadki [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Kiedy pan Aleksander tam podszedł, jedna część budynku już się zawaliła, druga jeszcze stała. Po jakimś czasie też runęła.
- Podbiegam. Krzyk wielki, ludzie, którzy jeszcze żyją, wołają o pomoc - wspomina. - Wszystkich tam znałem, pomogłem wyciągnąć kolegi mamę, jego dziewczynę, potem innych ludzi, dopiero przyjechała milicja, straż. Na końcu pomógł nam milicjant, bo myśmy nie mieli już siły wyciągnąć Karinki (córki kolegi), która leżała w łóżeczku.
Dziewczynka ocalała, bo belka z dachu oparta była o komin nad jej łóżeczkiem. Na miejscu katastrofy był jeden wielki tuman kurzu - nagle wzrosła temperatura, szalał ogień. - Próbowaliśmy z kolegą wyciągnąć panią Grabalową, bo dom jeszcze stał, krzyczała, myśmy drabinę przystawili, ale strop się zarwał i... cicho było - opowiada świadek.
Budynek był z czerwonej cegły: solidny, przedwojenny. Bracia Aleksander i Stanisław Kaczmarczykowie mieszkali może sto metrów dalej, przy ulicy Struga 24. - Znałem panią Ostrowską, która umarła w szpitalu z oparzeń, znałem Wachlerów, trójka ich była, ojciec, matka i syn - wspomina pan Stanisław. - Ludzi wyciągali gdzieś po północy, wszyscy spaleni na węgiel. Na parterze mieszkał cinkciarz, którego nazywali Dzwon, handlował złotem. Rozpoznałem go po złotym sygnecie z niebieskim oczkiem. Wyciągnąłem poparzoną dziewczynę kolegi. Cały czas tylko mówiła, że jej bardzo zimno, marynarkę jej nałożyłem, a ona cała się trzęsła. Przeżyła, wzięła ślub z kolegą, są szczęśliwym małżeństwem.
Żona pana Stanisława tak wspomina ten wieczór: - Synka miałam wykąpanego, położyłam go spać. Nagle szyby się zatrzęsły, dzieci się przestraszyły, zaczęły płakać. Światło raptownie zgasło, nie wiedzieliśmy, co się dzieje - czy to wojna? Huk był niesamowity. Pamiętam, jak płonął tamten dom, na drzewach wisiały ubrania, wszędzie wersalki porozrzucane leżały, straszne to było - mówi pani Bogumiła Kaczmarczyk.
Ludzie zginęli od wybuchu gazu, chociaż - to paradoksalne - budynek, w którym mieszkali, nie był podłączony do miejskiej sieci gazowej. Jednak gdzieś pękł spaw na podziemnym gazociągu - gaz się ulatniał, szedł po rurach, dostał się do piwnicy domu.
Mieszkańcy długo jeszcze pamiętali ten tragiczny wybuch, przychodzili w rocznicę tragedii, kładli kwiaty, zapalali znicze. Z czasem przestali przychodzić. Mieszkanka gdańskich Siedlec Justyna Manuszewska od kilku lat starała się, aby pozostał ślad po tej jednej z największych katastrof w Gdańsku. Udało się. Skrzyknęła ludzi. Stanął głaz, na nim zawiśnie tablica z nazwiskami osób, które zginęły w wybuchu.
Wielki, ważący 5 ton kamień przywiozła firma Nobas. Stanisław Kaczmarczyk już go ustawił. Jest, oczywiście, więcej osób, które pomagały bezinteresownie, z potrzeby serca. 29 października - przed Wszystkimi Świętymi - rodziny i znajomi spotkają się o godz. 10 na rogu ul. Łostowickiej i Kartuskiej.
Michał Pietrzak - Niedźwiedź włamał się po smalec w Dol. Strążyskiej
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?