Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jerzy Jeszke obchodzi jubileusz 35-lecia pracy artystycznej

Redakcja
Jerzy Jeszke to aktor, który przez 35 lat kariery zagrał w ponad 60 premierach i jako jedyny Polak od 20 lat występuje w głównych obsadach największych musicali na świecie. Od października 2010 występuje też gościnne w spektaklu "Spamalot" w Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni.

Osiągnął pan największy sukces w dziejach całego polskiego teatru, jako artysta musicalowy. Jest pan jedynym Polakiem występującym od 20 lat w gwiazdorskiej obsadzie największych hitów musicalowych na świecie. Czy zdradzi pan przepis na sukces?

Nie ma łatwego sukcesu i jednej drogi do jego osiągnięcia. Sukces to połączenie wielu czynników: talentu, miłości do zawodu, ciężkiej pracy, profesjonalnego przygotowania, odwagi. Jak mawiał trener Hubert Wagner: "Sukces tworzą ludzie inteligentni, którzy wiedzą co chcą osiągnąć i jakim sposobem. Dla osiągnięcia wybitnych sukcesów na miarę światową, trzeba się wyjątkowo dobrze przygotować i poświęcić w zupełności". W zawodzie, który mam szczęście wykonywać poświeceń mnożny się mnóstwo. Wielu jest powołanych, lecz mało wybranych. Tu nie ma drogi na skróty. Obligatoryjnie trzeba przejść przez wszystkie szczeble drabiny bez taryfy ulgowej, bo i tak weryfikacja następuje bardzo szybko na scenie. Najpierw należy budujemy bardzo solidne fundamenty, z dobrych materiałów, które są doszlifowywane, ociosywane przez mistrzów, których spotykamy na własnej drodze, a następnie bazując na tych elementach tworzymy własną niepowtarzalną przestrzeń artystycznej wypowiedzi. Filozofią zawodu aktora nie może być sam zawód. Jasne, trzeba zarabiać pieniądze, ale to jest produkt uboczny. Zawód aktora to coś wyższego niż materialne korzyści. To mistyka!

W tym roku obchodzi pan 35-lecie pracy artystycznej. Gdzie będzie pan świętował?

Na scenie! Scena jest moją miłością. Oprócz regularnego repertuaru teatralnego, mam też inne projekty artystyczne w tym mój autorski. Mam tu na myśli Broadway Live Show, gdzie prezentuje wszystko to, co najlepszego udało mi się nauczyć podczas mojej kariery artystycznej. Przekrój największych hitów z musicali w mojej interpretacji. Ten projekt daje mi możliwość niezależnej prezentacji sztuki i występowania na rożnych scenach świata.

Na pana stronie internetowej widnieje slogan - Jerzy Jeszke człowiek o wielu twarzach. Czy może pan wyjaśnić znaczenie tych słów?

Człowiek o wielu twarzach to człowiek uniwersalny, który nie jest zamknięty w jednej formie ograniczającej jego osobowość twórczą. Mnie interesuje wszystko, co jest ze sztuką związane, np. teatr, film, malarstwo, poezja. Ta wszechstronność zainteresowań miała kolosalny wpływ na propozycje, które otrzymywałem, bo nie były one jednostronne. Dzięki uniwersalności mam sposobność prezentacji siebie i swoich umiejętności na bardzo dużej przestrzeni twórczej. Zawsze chcę poznać i nauczyć się czegoś nowego. Nie boje się konfrontacji, ryzyka czy ewentualnej porażki. Dlatego - człowiek o wielu twarzach.

Jest pan aktorem i wokalistą, który od wielu lat pracuje pan w Europie i na świecie. A pochodzi pan z Bytowa, z rodzimych Kaszub. Skąd w panu tradycje artystyczne?

Wychowałem się w normalnej polskiej rodzinie robotniczej, gdzie nie było żadnych tradycji artystycznych. Moja droga to była najpierw szkoła podstawowa, szkoła zawodowa, do której musiałem iść, bo trzeba było mieć zawód w reku. Tam poznałem rzeczywistość, jaka może mnie czekać. Zatem zwróciłem się ku własnej drodze. Znalazłem ścieżkę, w którą mogłem pójść, i bazując na swoich umiejętnościach zacząłem kierować ku temu celowi już bardziej świadomie. Pomyślałem sobie: „Dlaczego nie?". Notabene za namową mojej mamy, która słyszała mnie, jak śpiewałem w pralni, na korytarzu, czy na ulicy wśród kolegów. Zapisałem się do powiatowego Domu Kultury w Bytowie. Następnie do kaszubskiego zespołu pieśni i tańca "Bytów". Potem stworzyłem własny teatr "Solaris" przy Liceum Ekonomicznym, który zaczynał osiągać sukcesy. Dla mnie to było zaskoczenie, że mogłem się w tym sprawdzić - ja, jako adept zawodu "ślusarz". Pochłonęło mnie marzenie, że to właśnie sztuka jest moją jedyną drogą i moim powołaniem. Uznałem, że mam do tego predyspozycje. Zdecydowałem się na odważny krok. Pojechałem na egzaminy wstępne do Teatru Muzycznego w Gdyni, w którym mieściło się "Studio Wokalno-Aktorskie im.Danuty Baduszkowej". Spośród dwustu ludzi wybrano dwadzieścia dwie, w tym mnie, z czego byłem bardzo dumny. Pamiętam słowa pani Danuty Baduszkowej: "Jurek, ja tobie ufam, że mnie nie zawiedziesz". Te słowa mam w sercu każdego dnia, za każdym razem, gdy wychodzę na scenę. "Studio" Baduszkowej ukończyłem z wyróżnieniem w 1980 roku. Promotorami mojego dyplomu byli: znakomita pedagog Urszula Mordzewska-Bista i wielki aktor Henryk Bista. W czasie moich studiów zespól nauczających tam pedagogów był wspaniały: Danuta Dunin-Wasawicz, Bogna Toczyska, Urszula Mordzewska-Bista, Teresa Kaczyńska, Alina Udymowska, Ali Bunsch, Ryszard Ronczewski, Henryk Bista, Zbigniew Bogdański, Józef Muszyński, Kazimierz Jacak, Tadeusz Lassota, Przemysław Śliwa, Piotr Fogiel i oczywiście sama Danuta Baduszkowa. Wszyscy ci wspaniali ludzie odcisnęli na mojej grze piętno swojej osobowości. "Studio" Baduszkowej ukończyłem z wyróżnieniem w 1980 roku. Studentem byłem 'trudnym'. Nazywano mnie "twardym Kaszubą". Promotorem mojego dyplomu był wielki aktor Henryk Bista.

Danuta Baduszkowa to twórczyni musicalu w Polsce?

Tak. Danuta Baduszkowa przybyła ze Śląska do Trójmiasta i znalazła niszę w repertuarze teatrów polskich. Teatr muzyczny co prawda istniał, ale była to pozostałość operetki. Wykrystalizowała nową formę: "Teatru Baduszkowej". Aby realizować swoje koncepcje stworzyła autorską szkołę na wzór amerykański: "Studio" wokalno-aktorskie. Pani Baduszkowa była zapatrzona w Wojciecha Bogusławskiego. On był ojcem polskiego teatru. Narodowego w sensie instytucjonalnym i w sensie formy. W swoich czasach łączył szacunek dla tradycji z nowoczesnymi teatralnymi trendami. Teatr pani Baduszkowej też był nowoczesny na swoje czasy. Kluczem nie było opieranie się na tradycyjnej linii przedstawień wiedeńskich i broadwayowskich. Pani Baduszkowa zredukowała elementy operetki i musicalu do granic spartańskich. Orkiestra była kameralna. Sceny zbiorowe tylko, jeżeli egzystują w dramaturgii widowiska. A balet został sprowadzony do rozmiarów przerywnikowych. Na scenie był tylko aktor i tekst. Tekst służy aktorowi, a muzyka mu nie przeszkadza. Dodam też, że pani Baduszkowa tworzyła zarys tematów, o których tekst traktował. Wierna wzorom „Nowości” Ludwika Śliwińskiego, który prowadził teatr w czasach, gdy nie było telewizji. Ludzie głodni informacji, komentarza i plotki zaspokajali to w teatrze. Teatr operował aluzyjną, dygresją, improwizowanym naprędce 'zwischenrufem'. A do tego pani Baduszkowa koncentrowała się na takim doborze całostek, by wszystkie współbrzmiały z nastrojem chwili. Aktor w teatrze pani Baduszkowej miał 'co i o czym' mówić publiczności. Był też rytm i kolor przedstawienia. Podobna droga poszedł również Gustaw Holoubek inscenizując w swoim teatrze dramatycznym widowiska muzyczne. Współczesny musical broadwayowski stanowi modernizację starej operetki. Gershwin też stworzył typ teatru, gdzie muzyka i taniec są środkiem, nie celem, a dramatyzacja fabuł ukłonem do publiczności, która na scenie chce oglądać swoje życie. Marcello Mastroianni, wielki włoski aktor filmowy, zagrał też na scenie w komedii muzycznej "Grek Zorba" i powiedział, że aktorstwo musicalowe jest o wiele trudnejsze niż filmowe i telewizyjne razem wzięte, bo prawdziwą sztuką jest naraz zgrać, zaśpiewać i zatańczyć oraz dodał, że chyli czoła wysiłkowi twórczemu aktorów musicalowych.

Jak wyglądały pana pierwsze kroki w teatrze?

Po ostatnim, czwartym roku studiów można było mieć przez jeden rok lekcji śpiewu solowego. Przychodziłem do mojego mistrza profesora Józefa Muszyńskiego. Przeszedłem wszystkie "szczeble". Pierwsze kroki stawiałem w chórze. Chórmistrzem był wtedy świetny dyrygent Stanisław Królikowski. Po uzyskanym dyplomie zaproponowano mi etat solisty, który przyjąłem z dumą z rąk ówczesnego dyrektora teatru Andrzeja Cybulskiego. Moje pierwsze role to Jonek w "Krakowiakach i Góralach", Fryderyk w "Piratach" Sullivana. Występowałem też w "Uciechach staropolskich". Niestety praca nad premierą Mohagony" Brechta została przerwana przez wprowadzenie stanu wojennego. Miałem zaszczyt występować w "Kolędzie-Nocce". Teatr był wtedy bardzo rodzinny.

Będąc w Gdyni, gdzie pan mieszkał?

Mieszkałem w różnych miejscach. Na strychu w willi "Szczęść Boże" na ul. Bema, koło obecnego Teatru Dramatycznego (do roku 1979 mieścił się tam Teatr Muzyczny - przyp. aut.), która była pierwszą siedzibą "Studio". Na strychu była suszarnia teatru, gdzie pomieszkiwałem. Pragnę tutaj wspomnieć o wspaniałej solidarności kolegów ze starszych roczników, którzy w okresie największych chłodów przyjmowali mnie pod swój dach. Spałem w starym, ogromnym akwarium o stalowej konstrukcji, w którym była płyta pilśniowa, a na niej koce. Byłem grubo ubrany, bo w zimie na strychu też nie było szyb. Od frontu, po lewej, było małe półokno obite foliowym workiem. Tuż obok willi były główne pomieszczenia "Studio". Później wszystko zostało zrównane z ziemią. Pozostała tu teraz tylko nasza energia i pot. Czasem odpoczywałem w piwnicach, czy w windach. Albo na schodach przy restauracji "Polonia", przytulając się do cieplej ściany komina. Też w "Hotelu Aktora" na ul. Witomińskiej, u kolegów, jeśli tylko było miejsce na podłodze. Albo u profesora Bunscha, pomagając mu w jego prywatnej bibliotece. U profesor Toczyskiej, której pomagałem w remoncie, bo przecież z zawodu jestem ślusarzem, wykonałem jej metalowe elementy. Zimą w camperze na parkingu w Gdyni na Witominie. Natomiast, gdy byłem solistą otrzymałem współlokatorskie mieszkanie na ul. Abrahama. Było ciężko, ale z dzisiejszej perspektywy to były piękne czasy! Paradoksalnie to, że było mi ciężej, stało się receptą na sukces w przyszłości. Wszystkie te chwile wziąłem ze sobą, by móc z tego skarbca czerpać do dzisiaj. Była to dla mnie prawdziwa szkoła życia! Byłem niezależny i całkowicie świadomy drogi, którą sam wybrałem. Sam podejmowałem decyzje, których dzisiaj nie żałuje i które doprowadziły mnie do punktu w którym się teraz znajduję.

Po Gdyni występował pan w Warszawie, Chorzowie i we Wrocławiu?

Dwa lata występowałem jako solista w Teatrze Muzycznym Gdyni. W 1982 roku za namową mojego mistrza i przyjaciela - Józefa Muszyńskiego, który stwierdził, że tu się już więcej na nauczę, pojechałem do Warszawy. Dostałem propozycję od popularnego wówczas aktora filmowego i teatralnego a zarazem ówczesnego dyrektora Operetki Warszawskiej (obecnie Teatr Roma - przyp. aut.) pana Ryszarda Pietruskiego. Wiele się od niego nauczyłem np. grania farsy. Pod jego artystyczną ręką udało mi wykreować wiele ról scenicznych np. Freddy w "My Fair Lady". Później współpracowałem m.in. z panem Janem Szurmiejem przy tournee z operetką. Występowałem gościnnie w głównych rolach m.in. w "Madame Butterfly" w Operetce Wrocławskiej, czy na zaproszenie dyrektora pana Dariusza Miłkowskiego w "Huśtawce" w reżyserii Marcela Kochańczyka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie w w 1985 roku. To był pierwszy taki duży projekt musicalowy w Polsce, który na nieszczęście kojarzył się w tamtym czasie bardzo politycznie, bo był sponsorowany przez Polski Instytut Kultury w Miami. Występowałem też na Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju pod dyrekcją pana Bogusława Kaczyńskiego.

Czy po pana wyjeździe na podbój scen międzynarodowych występował pan ponownie w Gdyni?

Oczywiście. W Gdyni występowałem gościnne w 1987 roku jako 'Judasz' z "Jesus Christ Superstar" w reżyserii Jerzego Gruzy oraz także gościnne w 1997 roku jako 'Jean Valjean' z "Les Miserables" na zaproszenie dyrektora Macieja Korwina. Występowałem też na koncertach jubileuszowych z okazji 40-to i 50-cio lecia Teatru Muzycznego w Gdyni, odpowiednio w 1998 i 2008 roku. Także w 1998 roku, tuż przed moim wyjazdem na Broadway wystąpiłem gościnne z koncertem po spektaklu dyplomowym absolwentów "Studio", W 2006 roku wystąpiłem z okazji 40-lecia "Studio". Od 2010 roku występuje gościnne w spektaklu "Spamalot" jako 'Król Artur".

Pana kariera w 'tamtej' Polsce usłana była sukcesami. Kiedy zdecydował się pan na emigrację to pierwszym teatrem, w którym pan pracował był teatr w Niemczech?

Pięć lat intensywnej nauki i pracy w teatrze w Oberhausen. Najpierw jako chórzysta, a potem solista śpiewając główne role operetkowe, operowe a także musicalowe. Ale po upadku muru berlińskiego Niemcy zaczęli oszczędzać, jak to często bywa - na kulturze. W 1992 roku zamknięto teatr, a wraz z nim kolejny rozdział mojego życia. A był to teatr z wielkimi tradycjami i ogromnymi sukcesami. Wspomnę, że na tej scenie zaczynała swoją światową operową karierę wielka Teresa Żylis-Gara. Musiałem podjąć decyzję, czy podjąć posadę chórzysty w innym teatrze np. w Staatsoper Stuttgart, a tam rozpoczynać 'wszystko od nowa' z możliwością pracy 'do emerytury', albo druga możliwość - iść własną drogą, aby nie cofać się w artystycznym rozwoju. Zaufałem sobie i... poszedłem 'na ulice'. Organizowałem uliczne 'happeningi'. Robiłem to prawie dwa lata. Trochę zarabiałem, ale przede wszystkim byłem w zawodzie i nie żebrałem o pracę. Sam oferowałem prace. I, czy to byłaby wielka scena, czy to będzie 'ulica' to nie miało to dla mnie znaczenia, bo tworze sztukę jest dla wszystkich. Uważam, że była to świetna szkoła. Przede wszystkim charakteru i sprawdzenie się, bo widziałem, że ludzie mnie akceptują. To, co robię to jest sztuką. I oni tego oczekują. Zatem nie widziałem powodu, aby nie pójść pod koniec 1993 roku na casting do Stella Musical Company do "Miss Saigon". Gdyby było inaczej podejrzewam, że bym zwątpił.

Wtedy nastąpił przełom w pańskiej karierze.

Przeszedłem z sukcesem casting w Londynie do "Miss Saigon" przed samym Cameronem Mackintoshem, największym producentem musicali na świecie. Dwa lata występowałem w tym musicalu w Apollo Theater w Stuttgarcie. Stworzyłem rolę 'Engineera', która była bardzo kontrowersyjną rolą, bo to nie było odtworzenie li tylko wzoru słynnego aktora Jonathan Pryce'a, ale zaproponowałem własną interpretację. Nie obyło się bez małego artystycznego 'szoku'. W zamian za rezygnację z mojej koncepcji interpretacyjnej głównej roli, proponowano mi roczne stypendium na West Endzie. Nie zgodziłem się i byłem wierny swojej idei i pracy, którą włożyłem w przygotowanie tej wielkiej międzynarodowej produkcji w SI Centrum w Stuttgarcie w 1994 roku. Nie chciałem opuścić na tak długo mojej kochanej rodziny. Nigdy nie żałowałem tej rezygnacji z kuszącej propozycji. Pozostałem pewny swojej słuszności i zwycięstwa artystycznego. W nagrodę za tę odwagę i ten sukces zaproszono mnie na kolejny wielki światowy casting do Londynu.

Był to więc początek pana wielkiej kariery w musicalu?

Być może. Ale przede wszystkim udało mi się zdobyć wielkie zaufanie największych producentów musicali na świecie.

Następnie przyszła rola w słynnym musicalu "Les Miserables".

Zgadza się. Do "Les Miserables" na casting na West End w Londynie zostałem zaproszony przez Camerona Mackintosha. Miałem zaszczyt zwyciężyć a następnie interpretacji postaci 'Jeana Valjeana'. Tą postać kreowałem też w Londynie podczas gali w okazji 10-lecia "Les Miserables" w Royal Albert Hall w 1995 oraz rok później podczas gali na otwarcie finałowego meczu podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej na Wembley, gdzie byłem w gronie najlepszych interpretatorów 'Jeana Valjeana' na świecie. Następnie w 1997 roku był casting do legendarnego "Tańca Wampirów" we Wiedniu. Przeszedłem go pomyślnie, ale jako ze byłem związany kontraktem z "Les Miserables" na dwa lata, nie było mi dane zagrania roli 'Krolocka'. Bardzo to przeżyłem. Była to dla mnie kolejna lekcja reguł światowego musicalu. I choć w Niemczech są najlepsze warunki zawodowe, finansowe, i jesteśmy cenieni za swój profesjonalizm, to jednak okupione jest to wielką pracą, po osiem przedstawień w tygodniu.

Ale w końcu zgrał pan w "Tańcu Wampirów"?

Do "Tańca Wampirów", mojej kolejnej wielkiej artystycznej przygody, zaprosił mnie Roman Polański, który w 2002 roku uczestniczył w zdjęciach do filmowej wersji "Zemsty" Fredry w reżyserii Andrzeja Wajdy w roli Papkina. Odwiedził on Teatr Roma podczas mojego gościnnego przedstawienia "Miss Saigon" i po spektaklu spotkaliśmy się w Hotelu Marriott. Tam omówiliśmy naszą współpracę przy jego najnowszej wersji "Tańca Wampirów", scenicznej wersji jego filmu "Nieustraszeni pogromcy wampirów" z 1967 roku. Zaprosił mnie na casting w Hamburgu, do nowej produkcji w Neue Flora Theatre, w którym notabene wcześniej śpiewałem w "The Phantom of the Opera". Roman Polański żartobliwie pożniej mówił, że zobaczył we mnie 'Chagala'. Cała historia "Tańca Wampirów" obraca się wokół rodziny 'Chagala’, żydowskiego gospodarza, który prowadzi gospodę. Po premierze Roman Polański stwierdził, że długo szukał tak dobrego Chagala. Dodam, iż wykonując rolę 'Chagala' wykorzystuję moją znajomość języka jidysz.

Właśnie, jeszcze wcześniej, bo przed "Tańcem Wampirów" występował pan w "The Phantom of the Opera".

Do roli 'Phantoma' zostałem zaproszony w 1998 roku na casting przed oryginalnymi producentami Andrew Lloyd Webberem i Haroldem Prince'm do Nowego Yorku na Broadway. Po pięciu latach gry jednego 'Phantoma' szukano na całym świecie jego następcy. Udało mi się przejść pomyślnie i ten egzamin. Aczkolwiek jadać Cadillacem na finałowy casting z lotniska JFK uległem wypadkowi na Manhattan Bridge i byłem kontuzjowany. Pierwszy dzień w Nowym Yorku spędziłem w szpitalnej sali w Manhattan Hospital. Miałem na szczescie tylko lekki wstąs mózgu i naderwanie mięśni karku. Ale mam twardy 'kaszubski' charakter. Rola 'Phantoma' jest bardzo trudna, bo jest to prawie operowa rola, i wymagająca niesamowitej sprawności fizycznej, akrobatycznej i oczywiście aktorskiej. Broadway był, jest i będzie marzeniem każdego artysty, a więc i moim. Tam poczułem co znaczy pracować w musicalu. Natomiast między "Phantomem" a "Tańcem" występowałem też 'na ulicy'. Z własnego wyboru tym razem.

Na ulicy? Rzucił pan wszystko mając taki status zawodowy?

Pierwszy raz poszedłem 'na ulice' po stracie pracy. To było niejako z przymusu. Można powiedzieć, że stałem się jedną z pierwszych ofiar zjednoczenia Europy, bo tylko pod pokrywką reform wyrzucono na bruk tysiące ludzi. Ale jak mówiłem dało mi to też impuls to przeskoczenia o poziom wyżej. Tym razem był to moment wymuszony innymi czynnikami. Po dwóch latach gry 'Phantoma' szukałem nowych doświadczeń, innego podejścia do sztuki. Śpiewałem dla przechodniów repertuar musicalowy i operowy. Przed teatrami, galami, salami operowymi np. przed recitalem Cecilii Bartoli. Poza tym bez artystycznego ryzyka i szukania nowych dróg rozwoju w moim zawodzie niczego się nie zwojuje. Potrzeba hartu ducha, niewyreżyserowanych emocji i ciągłego nomen omen 'tańca' nad wulkanem emocji. Trzeba umieć 'tańczyć' tak, aby czerpać energię zeń a nie wpaść do krateru. Wiedzieć kiedy robić przerwy, aby się nie wypalić, a przy tym dalej starać się zmieniać świat wedle swoich ideałów. Ludzie oczekują ode nie ze będę z jednej strony profesjonalny i przekazywał im emocje a z drugiej cały czas artystycznie świeży i nowy. Nie jest aż tak istotne w życiu artysty, że ma materialnie wszystko zapewnione. Pieniądze, czy dom z basenem nie mają znaczenia, bo gdy emocjonalne i energetycznie czuje pustkę i nie mam jakich emocji przekazać widzom to po kilku latach gry tej samej roli potrzeba mi odskoczni. Nabrania dystansu. Kursu ku źródłom sztuki. Tego nauczyło mnie życie. Zresztą Eliot pisząc "Cats" nie podglądał kotów domowych, tylko te dachowe. Podobny 'uliczny' epizod miałem po "Tańcu Wampirów" w 2006 roku w Hamburgu u Romana Polańskiego. Postanowiłem nie przedłużać kontraktu i nie jechać do Berlina. Zrobiłem przerwę zanim wróciłem do tego spektaklu. Także z powodu wewnętrznego buntu przeciwko systemowi, który jest bezwzględny.

A co się stało?

O powodach tej decyzji wolałbym nie wspominać, bo mogłoby to wiele osób pokazać w niezupełnie najlepszym świetle, jako artystów, ale przede wszystkim jako moich byłych przyjaciół. Pozostałem wierny swoim ideałom i podjąłem kolejne ryzyko. Wolałem występować 'na ulicy', niż przybrać pozę mi obcą. Roman Polański mnie zrozumiał, bo on jest podobny. Niezależny od wszelkiego rodzaju lobby. Robi swoją własną sztukę, dlatego jest najlepszy na świecie! Wtedy też przeżyłem kolejną moją wielką przygodę - współpracę z Jose Carrerasem i jego fundacją na Majorce, gdzie do tej pory mam możliwość prezentacji mojego projektu Broadway Live Show.

Czy może pan opowiedzieć o pracy z Romanem Polańskim? Jaki to człowiek?

Przede wszystkim jest to wielki światowy artysta, który osiągnął ogromny sukces, a przy tym pozostał skromnym i wspaniałym człowiekiem. Jest naprawdę jednym z największych artystów teatru i kina dzisiejszych czasów. Jest moim ogromnym szczęściem, że miałem szanse współpracy z tym wielkim twórcą. Cieszę się, że moja praca doprowadziła mnie na skrzyżowanie dróg z Romanem Polańskim. Nigdy z jego strony nie odczułem cienia gwiazdorstwa, które notorycznie spotyka się wśród ludzi młodych, którzy niczego nie zrobili, a uważają się za 'gwiazdy' i wymagają tak wiele za nic. A on przecież zrobił tyle! Roman Polański zawsze zachowuje się normalnie, żartuje. W pełni profesjonalnie podchodzi do pracy z aktorem. Jest bardzo wymagający, ale daje też aktorowi, któremu ufa swobodę i prowadzi go w sposób profesjonalny. Ale jest to stara, dobra, polska szkoła aktorska i reżyserska. Kolosalna osobowość! Fakt, że mogę się nazwać jego przyjacielem, jest dla mnie ogromnym, ogromnym zaszczytem. Gdy uczyłem się o nim jeszcze w „Studio” Baduszkowej to moim wielkim marzeniem było, aby choć raz w życiu uścisnąć mu dłoń. Moim szczęściem jest, że nasze drogi spotkały się na scenie. Potrafię to docenić. On - "mój mistrz" jest po prostu wspaniały!

Dwa tysiące razy na różnych scenach interpretował pan postać 'Jeana Valjeana' z musicalu "Les Miserables", który teraz także wystawiany jest w Warszawie. Czy widział pan inscenizacje w Teatrze Roma?

Spędzam teraz urlop w Polsce. W czerwcu byłem na "Les Miserables". Jestem pod wrażeniem tej inscenizacji. Teatr Roma w Warszawie, podobnie zresztą jak Teatr Muzyczny w Gdyni, Teatr Rozrywki w Chorzowie, Teatr Capitol we Wrocławiu (dawniej Operetka Wrocławska - przyp. aut.) to teraz wiodące musicalowe sceny w Polsce.

Czy po wyjeździe 'na zachód' występował pan jeszcze gdzieś w Polsce oprócz Gdyni?

W 2002 roku zagrałem gościnne w "Miss Saigon" na deskach Teatru Roma na zaproszenie dyrektora Wojciecha Kępczyńskiego. Mam niezapomniane wrażenia z współpracy z zespołem artystycznym tej sceny. Po latach chciałem niejako spłacić dług wdzięczności wobec warszawskiej 'sceny na Nowogrodzkiej', bo wyraziłem chęć merytorycznej pomocy nowemu dyrektorowi, panu Wojciechowi Kępczyńskiemu. W tym czasie Operetkę Warszawską przemianowano na Teatr Roma. Ja występowałem w głównej roli w wielkiej koprodukcji Stella Musical Company i Cameron Mackintosh Limited - "Miss Saigon". Budżet tego projektu sięgał jednego miliarda ówczesnych marek. Specjalnie dla tego spektaklu wybudowano w 1994 roku w Stuttgarcie cały kompleks budynków z hotelami i teatrem Apollo w SI-Centrum. Notabene do "Les Miserables" i "Phantoma", w których miałem zaszczyt występować też specjalnie budowano wielkie tearty w np. w Duisburgu, czy Hamburgu, w których byli i są nadal artyści z całego świata: z Broadwayu, czy West Endu. Pracując w Niemczech zaprosiłem pana Wojciecha Kępczyńskiego do siebie, aby zapoznał się bezpośrednio u źródła, jak funkcjonuje współczesny komercyjny teatr muzyczny 'na zachodzie'. Teraz to procentuje, z czego się bardzo cieszę!

Obecnie występuje pan m.in. w "Spamalocie", jako 'Król Artur'. To rola, w której niejako parodiuje pan samego siebie, bo w krzywym zwierciadle pokazane sie największe światowe musicale, w których przecież pan występował, np. „Upiór w operze" z Broadwayu.

Bardzo się cieszę, że dyrektor Maciej Korwin zaufał mi i powierzył mi rolę 'Króla Artura'. To rola dająca duże pole do czystej gry aktorskiej, ale też to autoironii. Do "Spamalota" przyjechałem prosto z "Tańca Wampirów", w którym występowałem przez siedem lat (kolejno w Hamburgu, Berlinie, Oberhausen i Stuttgarcie - przyp.aut). Miałem bardzo mało czasu na próby. Tylko tydzień. Ale już wcześniej będąc w domu w Hiszpanii gruntownie przygotowałem interpretacje. Potem na próbach scenicznych wykonałem sporą pracę z zespołem. Jestem usatysfakcjonowany z końcowego efektu. I sądząc po żywiołowych reakcjach publiczność też jest zadowolona. Jest sporo zdrowego humoru w tym spektaklu. Świetnie, że jest „Spamalot”! (śmiech)

Jest pan wszechstronnym aktorem i wokalistą. Od operetki, po musical. Od ról komediowych, po dramatyczne.

Wracając do "Spamalota" to cieszę się podwójnie, bo kreowanie postaci komicznego 'Króla Artura" jest biegunowo odmienne niż interpretowanie demonicznego 'Króla Duncana' z musicalu "The Castle", którego grałem w 2002 roku na światowej prapremierze w Norymberdze. Lubię takie zadania aktorskie, gdzie mam okazję pokazania swojej wszechstronności interpretacyjnej. Podobną okazję mojej uniwersalności aktorskiej miałem, gdy występowałem w słynnym musicalu Andrew L. Webbera "Jesus Christ Superstar" jako 'Judasz" oraz także jako 'Jesus'. Natomiast wokalnie też staram się operować na szerokim spektrum twórczym. W 1996 roku brałem udział w nagraniu płyty "Les Miserables", była to produkcja Camerona Mackintosha i Universal Music. Mam na swoim koncie również dwa albumy solowe: "Who I am?" i "Tell me why?". Trzy lata temu nagrałem album z poezją Kurta Tucholskiego. A w tym roku we wrześniu wyjdzie moja nowa płyta z utworami nie tylko musicalowymi.

Niedawno przeczytałem w "Gazecie Wyborczej" słowa jednej z osobowości polskiego teatru muzycznego ze stolicy, który mówił, że aktorzy musicalowi nie mogą śpiewać arii operetkowych i odwrotnie. Oraz, że nie wierzy w to, że aktor operetkowy może zaśpiewać arię 'Jeana Valjeana'.

Przepraszam, ale z całym szacunkiem, tego typu rozumowanie jest błędne. Musical w swojej konstrukcji nie składa się z arii, czy z chórów. To nomenklatura towarzysząca rzeczywiście operze i operetce. Używanie takiej terminologi w kontekście musicalu jest nieporozumieniem. Musical składa się z ensemblu i songów. A co do możliwości operowych, czy operetkowych artystów to problem polega na ich bardzo klasycznym wokalnym przygotowaniu już w czasie studiów wokalnych, a nie na ich umiejętnościach, którymi w tym momencie dane im jest dysponować. Na pewno posiadają jeden z najważniejszych elementów, jaki powinien posiadać współczesny musicalowy interpretator - absolutną wokalną technikę. Tak aby móc przez lata grając w np. "Les Miserables" osiem razy w tygodniu, nie utracić nic ze swojej głosowej świeżości. A to jest największy problem młodych artystów. Czy też tych, którzy uważają, że ten rodzaj teatru mogą uprawiać ot tak po prostu z przypadku, bo akurat nie mają nic innego do roboty. Nie posiadają szkoły, elementarnej wiedzy i umiejętności wokalnych.

Przeczytałem też opinie w magazynie "Teatr", że Jerzy Jeszke jest jedynym w Polsce wykonawcą musicalowym, który potrafi na dobrym profesjonalnym poziomie zaśpiewać przedstawienie operowe, w tym pierwsze tenorowe partie, klasykę operetkową, choćby ze słynną arią 'Su Chonga' z "Krainy Uśmiechu", roztańczone role musicalowe, jak rola 'Davida' w "Huśtawce" Colemana oraz rock-operę, że świetną rolą 'Judasza' w "Jesus Christ Superstar".

Miałem szczęście szkolić glos w Gdyni - u wielkiego mistrza sceny operetkowej prof. Józefa Muszyńskiego. W Warszawie u pani prof. Danuty Płockiej-Zabłockiej - znakomitej wokalistki i pedagog wielu pokoleń artystów w Polsce i zagranicą . Po wyjeździe z Polski podjąłem od razu naukę, za pieniądze, które zarobiłem za solowe role, zafundowałem sobie studiowanie prywatne u rewelacyjnego mozartowskiego interpretatora - Jeana Petit w Belgii. U niego poznałem w pełni muzykę klasyczną, szczególnie Mozarta. Nauczyłem się swój ciężki, barytonowy głos operować lekkością. Bez tej szkoły nie mógłbym osiągnąć takiej lekkości 'mezza voce', która jest tak pożądana w inerpretacji np. 'Jeana Valjeana', w szczególności jego modlitwy "Bring Him Home". W sume to jest 15 lat mojej regularnej nauki, trzy razy w tygodniu po kilka godzin. I poznawanie przede wszystkim repertuaru, W 1992 roku uzyskałem prestiżowy certyfikat dla śpiewaków operowych w Kammeroper we Wiedniu. Tam już zaczęły się krystalizować plany mojego udziału w wiedeńskiej premierze "Eugeniusza Oniegina" Piotra Czajkowskiego, jako 'Leński'. Tu pragnąłbym wspomnieć legendarną postać scen wiedeńskich, 'intendanta' tej placówki pana prof. Hansa Gabora. Niestety nagle jego odejście jego pokrzyżowało te plany. Instrument, który posiadam, czyli głos, i technika, którą operuje do używania tego głosu osiągnęła tego typu perfekcje ze po 35 latach intensywnej pracy głosem ten głos się nadal rozwija a nie jest u końca swojej kariery.

Zgadza się, bo pan Bogusław Kaczyński napisał o panu "Piękna, wspaniała kariera na scenie operowej, operetkowej i musicalowej".

Moje pierwsze role solowe na zachodzie, to właśnie operetka i opera. Występowałem nie tylko w Niemczech, ale także w Holandii, czy Japonii, w "Halce" Moniuszki, czy w "Weselu Figara" Mozarta. Mam szeroki wachlarz zainteresowań muzycznych, oraz odpowiednie umiejętności poparte pracą i doświadczeniem.

Występuje pan w rożnych miejscach na świecie z swoim solowym koncertem Broadway Live Show. Czy będzie można go zobaczyć też w Trójmieście?

Zawsze moim marzeniem było móc wykonywać autorskie koncerty musicalowe. Ale zapotrzebowanie na tego typu koncerty w latach 80-tych w Polsce było niewielkie. Choć sekundował temu zamierzeniu nam wielki krytyk teatru polskiego pan Ibis, po sukcesie prapremiery polskiej spektaklu "Huśtawka", gdzie partnerowałem Grażynie Brodzińskiej. Nie mieliśmy też bazy na tego typu solowe występy i prawidłowy rozwój takiego wieczoru. Próbowaliśmy jednak i niejako byłem prekursorem tego trendu - mówiąc nieskromnie (śmiech). Do moich występów musicalowych dodawałem też elementy stepu. Później podobny 'Dance-step' próbował układać sobie debiutujący wtedy Janusz Józefowicz, który konsultował się ze mną, ale w końcu zaniechał tej inicjatywy i poszedł inną drogą zakładając Teatr Buffo. Po latach artystycznych poszukiwań dopiero po latach pracy udało mi się zdefiniować, skompletować i przygotować na bazie moich występów - taki oryginalny solowy koncert musicalowy. Najpierw w Niemczech, a następnie na scenach całego świata. Do mojego solowego wieczoru dodałem oprócz klasyki musicalowej także najbardziej znane i przepiękne utwory z repertuaru operowego i operetkowego, które śpiewam m.in. w fundacji Jose Carrerasa w Hiszpanii. Mój koncert prezentowałem również w różnych w mediach, a obecnie też w nowoczesnym medium, jakim jest Internet. W sieci jestem niezależny od różnego rodzaju lobby czy też monopolu agencji artystycznych. Przez Internet docieram do wszystkich, którzy chcą mnie posłuchać i zobaczyć. To, co teraz wykonuję, jest jakby ukoronowaniem moich marzeń o występach solowych z autorskimi wieczorami koncertowymi. Od kilkunastu lat wykonuję różny repertuar, mniej lub więcej klasyczny, w różnych językach i konwencjach, prezentując go na całym świecie. Mam też plany zaprezentowania go w Trójmieście. O terminach można dowiedzieć się z mojej strony internetowej jerzyjeszke.com

Przygotowując się do wywiadu zajrzałem na stronę internetową Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego, który posiada największą bazę z informacjami dotyczącymi teatru. Ale tam jest tylko informacja: "Jerzy Jeszke, śpiewak-solista występujący za granicą". Czy nie dziwi to pana fakt, ze pan skądinąd osobowość o wielkich dokonaniach artystycznych dla całego polskiego teatru nie ma tam szerszej prezentacji swojego dorobku, niż te kilka lakonicznych słów?

Odpowiem słowami mojego mistrza Romana Polańskiego: "Nic nie jest dla nie zbyt szokujące". To nie jest pytanie do mnie, ale do Instytutu Teatralnego.

Natomiast w pana fanklubie na Facebooku znalazłem jednak wiele materiałów dokumentujących pana karierę, w tym list od Związku Artystów Scen Polskich z "podziękowaniem za przekazanie prywatnych zbiorów dla pana Jeszke, którego kariera tak pięknie rozwija sie też poza granicami Polski".

Wszystkie materiały, które mam przekazałem do fanklubu na Facebooku oraz do Klubu Miłośników Teatru Muzycznego w Gdyni, z którym miałem spotkanie tuż po premierze "Spamalota". Starałem się im przekazać moją wiedzę oraz informacje dotyczące teatru. Spotkałem się też w Gdyni i z Warszawie z fanami "Tańca Wampirów" zrzeszonymi na forum internetowym. Cieszy mnie, że w młodych ludziach jest wciąż tyle miłości do teatru i jego historii.

Gdzie szuka pan energii twórczej?

Staram się żyć w zgodzie z naturą. Często chodzę na długie spacery, medytuję. Bo to właśnie cisza, kontakt z przyrodą dodają mi najwięcej energii. Ale również ludzie są dla mnie wielką inspiracją. Rodzina, przyjaciele, czy inne osoby, które spotykam na swojej drodze. Szukam energii w ludziach i przyrodzie. Zatem szukam nie tylko podczas występów 'na ulicy'. Siłami natury podpowiadają mi, jaką drogą mam iść, aby sztuka, którą tworze miała odbicie w kulturze. Doładowuję też swoje akumulatory w domu na Wyspach Kanaryjskich. Słucham przyrody. Wyciszam się. I wracam świeży i gotowy do nowych wyzwań. Przed każdym występem scenicznym medytuje. Pani Baduszkowa do mnie mówiła: "Wchodząc do teatru jesteś jak w świątyni. Odsuwasz wszystkie swoje problemy, tu istnieje tylko scena i widz". Zatem na scenie staram się być profesjonalnym perfekcjonistą. Ale wychodząc z teatru wyrzucam z siebie emocje konkretnej scenicznej postaci, którą kreuje. Zamykam drzwi od garderoby i jestem dalej Jurkiem Jeszke. Wielki teoretyk, filozof teatru i reżyser teatralny Piscator powiedziała mądre słowa: "Aktor, który zapomina się i nie widzi różnicy miedzy życiem zawodowym i prywatnym, opuszczając teatr bierze ze sobą teatr w życie prywatne, powinien jak najszybciej opuścić teatr, bo staje się niebezpiecznym człowiekiem". Praca w teatrze znajduje odzwierciedlenie w kilku wymiarach. W naszym codziennym, zewnętrznym świecie odnajdujemy sie w świadomości. Natomiast podświadomość i nadświadomość wykorzystujemy w teatrze.

Cameron Mackintosh pisał ze jest pod wrażeniem pana talentu i unikalnych interpretacji, a jego spektakle to wasz ogromny sukces. Czy inni młodzi artyści są przygotowani na podobna karierę "na zachodzie"?

Przede wszystkim mają fałszywe pojęcie o karierze na "zachodzie". Mają fałszywe pojęcie, czym ona w ogóle jest, szczególnie to jest źle pojmowane pojęcie wśród młodych ludzi. Kariera to nie jest szybki angaż i wielkie pieniądze. Na castingu nie wystarczy ładnie wyglądać. Trzeba mieć solidne podstawy i umiejętności. Kariera to jest ciężka praca i niezależność od lobbystycznych układów. To jest jedyną gwarancją sukcesu. Współczesność jest taka, że często karierę robi się w oparciu o skandal. Na niejasnych relacjach. To pseudo-pojęcie kariery. Szybka kariera, szybkie pieniądze. Dziś jesteś 'gwiazdą', jutro ciebie nie ma. I taki młody człowiek nie wie dlaczego. Tu nie możemy mówić o sztuce, bo to jest tylko produkcja czegoś, co tylko sprzedaje się z zyskiem. Ale taki jest nowoczesny świat.

Młodzi artyści coraz częściej mówiąc o sztuce mówią o "produkcji".

Bardzo mnie martwi. Dla tych młodych ludzi kariera to nie jest ciężka praca. Tylko wyłącznie biznes. Stają się kopiami pierwowzorów postaci. Jeśli dla mnie wartością nadrzędną był jedynie biznes, czy produkcja to występowałbym w "Phantomie, czy "Tańcu Wampirów" przez dziesięć lat!. Przez całą moją artystyczną karierę nie trzymałem się kurczowo jednej roli. Nie startowałem we wszystkich możliwych castingach, ale robiłem sobie przerwy. Głęboko pracowałem nad sobą, aby każdego dnia być poziom wyżej. Zawsze chciałem się rozwijać. Próbować czegoś nowego. Gdy śpiewałem jako gwiazda w "Paradzie Operetki" w Krynicy u Bogusława Kaczyńskiego, wystąpiłem też w równoległym otwartym amatorskim konkursie dla śpiewaków. Po prostu chciałem się sprawdzić. Notabene moja decyzja nie spodobała się wielu zszokowanym kolegom. Mówiono mi: "Ty tu gwiazda a z twoją pozycją będziesz śpiewał z amatorami?". Ale ja taki już jestem, że cały czas chce próbować czegoś nowego. Zbierać doświadczenia i konfrontować się. Źle pojmowano moje oczekiwania od takiego występu. Ja nie chciałem zbierać laury jako operowy śpiewak tylko poznać co się czuje podczas takiego konkursu. Nigdy nie boje się kompromitacji i ewentualnej porażki. Szukam najsolidniejszego fundamentu dla mojej sztuki, w myśl słów Galileusza: „Dajcie mi punkt podparcia, a podniosę Ziemię”. Ale, gdy teraz słyszę, że jedni muszą ciężko pracować, a innym wystarcza wyłącznie 'szczęście'..., to czuję, że moje zrozumienie sztuki jest diametralne odmienne. Praca, tylko i wyłącznie ciężka praca!

Co poradziłby pan młodym ludziom, którzy chcieliby powtórzyć, czy zrobić międzynarodową karierę?

Poradziłbym być wiernym sobie. Być konsekwentnym w działaniu, i przede wszystkim pracować nad sobą. Być otwartym nawet na występy 'na ulicy', co jest najtrudniejszym sprawdzianem, czy artysta jest zdolny zrobić karierę, czy nie. Tam konfrontuje się swoje umiejętności z rzeczywistością. Najtrudniej jest wystąpić najprościej: bez mikrofonu, bez świateł, orkiestry, czy wielkiego teatralnego blichtru. Dla zwykłych ludzi. I być sobą przede wszystkim. Oczywiście uczyć się języków, bo na scenach międzynarodowych to też kluczowy element.

Słuchałem występu, w którym śpiewa pan na koncercie utwór ze spektaklu "Les Miserables" w trzech językach. Czy to celowy zabieg?

Podczas całej mojej kariery zagranicznej zawsze starałem się, aby tradycja i język polski były nie tylko w moim sercu, ale też zakorzenione w mojej sztuce. Podczas pracy nad "Miss Saigon" nieprzyzwyczajeni do tego producenci, że aktor proponuje coś własnego a nie coś sprawdzonego byli zszokowani moimi propozycjami. Udało mi się przeforsować polskie akcenty w tej światowej produkcji. Z czego jestem bardzo dumny. Podobnie było w przypadku pracy nad "Tańcem Wampirów". Roman Polański dał mi wiele swobody w kreacji 'Chagala'. Tu też udało się nam wpleść polskie akcenty. Natomiast będąc w Niemczech nie pozwoliłem 'zniemczyć' mojego nazwiska, choć były takie tendencje. Najpierw myślałem, że to są tendencje typowo niemieckie. Nazwisko niemiecko brzmiące, czy że skoro tu jestem to powinienem nazywać się po niemiecku. Ale ja powiedziałem na samym początku, że ja tutaj będę tylko dlatego, iż pozwala mi się być kosmopolitycznym i dlatego, że ja mogę żyć i robić wszystko co mi się podoba.

Zawsze miał pan cel i wizję swojej kariery?

Pani Danuta Baduszkowa przyjmując mnie do "Studio" miała wizję mojej kariery. Niestety była już wtedy bardzo schorowana co doprowadziło ją do przedwczesnej śmierci. Ale zdarzyła przekazać mi wielką wiedzę oraz cel, do którego mam dążyć. Mówiła mi: "Solidnym fundamentem prawdziwej sztuki jest bezkompromisowa prawda". I ja w tej prawdzie bezkompromisowej jestem przez 35 lat mojej kariery. Ilekroć przyjeżdżam w Gdyni, to staram się zapalić znicz na jej grobie, by w choć tak symboliczny sposób jej podziękować. Głęboko wierzę, że każde moje wyjście na scene obserwuje zza kulis. A może nawet w całej swojej matczynej surowości jest dumna? (uśmiech). Życie stawia przed nami przeszkody, które należy i trzeba przyjmować z otwarta przyłbicą. Gdy 1985 roku zakwalifikowałem się do konkursu 'debiutów' na Festiwalu Piosenki "Opole 85", nagle odmówiono udziału w nim bez podania przyczyn. Specjalnie dla mnie piosenkę komponował Antoni Kopf z tekstem Wojciecha Młynarskiego - moi wielcy mistrzowie. Odrzucono mnie w kwalifikacjach na festiwalach Piosenki Aktorskiej w 1986 i 1987 roku argumentując to wyborem mojego repertuaru tzn. musicalowe songi. Podobno nie należą do gatunku piosenki aktorskiej. Choć rok później z powodzeniem śpiewano ten repertuar i nagradzano go sowicie.

Na jednym z ostatnich pana wpisów na Twitterze jest napisane: "jestem konsekwentny, uparty i cierpliwy"...

Idę swoją drogą i staram się każdą negatywną sytuację obrócić w pozytywną energię. Od dzieciństwa miałem plany aby znaleźć się Broadwayu. W 1986 roku w ostatnim momencie odmówiono mi paszportu do USA. Moim błędem było, że podzieliłem się informacją o zaproszeniu do Nowego Yorku z kilkoma osobami. Wtedy powiedziałem sobie, że i tak tam wyjadę nie informując nikogo. Stąd mój nagły wyjazd z Polski, najpierw do DDR, później na zachód. Decyzję wyjazdu podjąłem w 1987 roku po moim występie dla największego z wielkich Polaków - Papieża Jana Pawła II w Castel Gandolfo. Spotkanie z tą osobowością wywarło na mnie ogromny wpływ. Dodało mi siły i odwagi. Gdy dostąpiłem zaszczytu występowania dla niego, na spotkaniu, które miało miejsce po tym, zwierzyłem mu się na ucho, że w Polsce już nie ma dla mnie miejsca i podcina mi się skrzydła oraz, że mam zamiar wyemigrować. Nadal w pamięci mam słowa jego słowa: "Nie lękaj się niczego i nikogo, bądź sobą". To były i są najważniejsze słowa w moim artystycznym życiu. Z Niemiec w końcu udało mi się wyjechać i być na wymarzonym - Broadwayu. Pomimo ogromnych kosztów jakie poniosłem w życiu zawodowym i prywatnym nadal idę drogą wypełnienia mojego powołania. Spełniania marzeń nikt nigdy nikomu zabronić nie może.

Pana kariera to pasmo wielkich sukcesów, ale jakie ma pan jeszcze marzenia aktorskie do spełnienia?

Miałem zaszczyt wystąpić na ponad pięćdziesięciu scenach rożnego rodzaju, rożnej klasy, od ulicy, przez Sale Kongresową w Warszawie, po Royal Albert Hall w Londynie. Właściwie zagrałem wszystkie role, jakie sobie wymarzyłem. Czekam na jakąś nowość, na coś, co się okaże jeszcze wspaniałym wyzwaniem dla mnie. Może to będzie nowy materiał, niekoniecznie musicalowy. Teatr mówiony, dramatyczny, może film. Jestem otwarty. Staram się być artystycznie świeży, ciągle nowy i zawsze gotowy do nauczenia się czegoś nowego, przez co spełniam swoje marzenia. W ton słów ze słynnego musicalu "West Side Story" - 'Somehow, someday, somewhere' (Jakoś, kiedyś, gdzieś - tłum. aut.)

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jerzy Jeszke obchodzi jubileusz 35-lecia pracy artystycznej - Gdańsk Nasze Miasto

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto