Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zapomniana historia Gdańska. 37 lat temu zatonął prom na Motławie

Dorota Abramowicz
Także teraz prom łączy dwa brzegi Motławy. Niewielu  turystów, ale i gdańszczan wie o tragedii z 1975 roku
Także teraz prom łączy dwa brzegi Motławy. Niewielu turystów, ale i gdańszczan wie o tragedii z 1975 roku T. Bołt
Minęło właśnie 37 lat od jednej najtragiczniejszych katastrof w powojennej historii Gdańska. W 1975 roku zatonął prom na Motławie. Dla turystów, ale i wielu gdańszczan, to zapomniana historia.

To była środa, pierwszy dzień sierpnia 1975 roku.. Gdańsku przygotowywał się do rozpoczęcia Jarmarku Dominikańskiego. Impreza wznowiona trzy lata wcześniej po trwającej ponad trzy dekady przerwie z inicjatywy Wojciecha Święcickiego, dziennikarza "Wieczoru Wybrzeża", ściągała już wtedy do miasta tłumy turystów. Rankiem pogoda była jeszcze znośna, ale po południu zaczęła się psuć. Z plaży na Stogach zaczęli ubywać amatorzy słonecznych kąpieli. Część z nich postanowiła skorzystać z przeprawy promowej...

Kilkanaście minut przed godziną 15 stary, ciągnięty na linach prom (nie miał własnego napędu), dobił do przystani przy Siennej Grobli. Na prom, łączący przez Motławę ulice Wiosny Ludów z Sienną Groblą, wsiadło ze 40 pasażerów. Kobiet, mężczyzn, dzieci. Czekała ich zaledwie 50-metrowa przeprawa.

Ktoś zapamiętał kobietę, która pchała wózek z maleńkim dzieckiem. Ktoś, kątem oka, zauważył płynącą Motławą "Marylę", jeden ze statków "białej floty". Ktoś na nabrzeżu słyszał, jak syrena "Maryli" ostrzega załogę niezacumowanego promu, który pod wpływem fali wywołanej przez pływające po rzece jednostki niebezpiecznie, bez kontroli oddalał się od brzegu...

Człowiek obsługujący prom początkowo nie zwrócił uwagi na dźwięk syreny z "Maryli". Trzeba było interwencji jednego z pasażerów, by zdał sobie sprawę z położenia jednostki. Zareagował nerwowo - natychmiast zacisnął szczęki urządzenia napędowego na linie.

Był przekonany, że w dzięki temu prom znów przybije do nabrzeża. Popełnił tym samym koszmarny błąd - zaciśnięcie szczęk sprawiło, że naprężyła się lina, łącząca jednostkę z drugim brzegiem Motławy. O podniesioną linę zaczepiła sunąca środkiem rzeki "Maryla".

Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. W niespełna minutę prom przewrócił się do góry dnem i zatonął w wodach Motławy.

Dziennikarze nie poszli na pogrzeby

O przeżyciu pasażerów decydowały sekundy. Ci, którzy byli bliżej brzegu - zdążyli wyskoczyć. Jeśli umieli pływać i nie wciągnął ich potężny wir, wydostali się z wody. Pozostali, zakleszczeni w obudowie promu, wciągnięci przez wir - zginęli.
Łącznie śmierć poniosło 18 osób. Była to jedna z najtragiczniejszych katastrof w powojennym Gdańsku. Dramat wstrząsnął całą Polską, Gdańsk pogrążył się w żałobie.

- Doskonale pamiętam tamten dzień - mówi Tadeusz Woźniak, wówczas dziennikarz popularnej popołudniówki "Wieczór Wybrzeża". - Wielka tragedia, o której obszernie pisały nie tylko trzy wychodzące w Gdańsku gazety. Ja też zostałem zaangażowany do pracy. Było to jednak zupełnie inne dziennikarstwo, niż obecnie. Nie docieraliśmy do rodzin ofiar, nie epatowaliśmy dramatem bliskich, nie uczestniczyliśmy w pogrzebach. Docierało do nas, że wśród ofiar była kobieta z małym dzieckiem, ale nikt nie odważył się zapytać ojca i męża, co w tej chwili czuje. Wówczas uznano by takie zachowanie dziennikarzy za żerowanie na cudzym nieszczęściu. Bardziej interesowały nas przyczyny tragedii. Śledziliśmy postępowanie w tej sprawie i z każdą chwilą wychodziły na jaw kolejne błędy.Prom pływał praktycznie bez żadnej kontroli.
Okazało się, że błędy zostały popełnione praktycznie przez wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z fatalną jednostką: budowniczych promu, obsługę, oraz urzędy, które teoretycznie miały nadzorować bezpieczeństwo przepraw przez wody Motławy.

Promowy miał prawo nie słyszeć

Dwa lata po tragedii zapadł wyrok Sądu Rejonowego w Gdańsku, który uznał, że przyczyna katastrofy "była złożona". Ćwierć wieku później do gdańskiego dramatu wrócili na łamach "30 dni" Tadeusz Głuszko, a następnie Bogdan Szermer, którzy szczegółowo opisali katastrofę i przypomnieli o błędach, karygodnej nieodpowiedzialności, które doprowadziły do śmierci 18 osób. Warto przypomnieć ich ustalenia.

Śledztwo wykazało, że pływająca po Motławie jednostka miała nietypowego armatora - Dzielnicową Radę Narodową. Promy z kolei eksploatował...Miejski Zarząd Dróg i Mostów. Te "drogowo-mostowe" jednostki pływające nie spełniały podstawowych warunków bezpieczeństwa, miały złą konstrukcję kadłubów i były nieodpowiednio wyposażone. Dzielnicowa Rada Narodowa , a konkretnie jej urzędnicy na własną rękę wprowadzali rozwiązania konstrukcyjne bez konsultacji z Urzędem Morskim i Polskim Rejestrem Statków.

Czytaj także: Historia rodziny polskiego Jamesa Bonda

Okazało się, że jednostka, która mogła jednorazowo przewozić nawet 75 pasażerów, dysponowała zaledwie pięcioma kołami ratunkowymi i trzema tzw. ławami pływającymi, pełniącymi rolę tratw ratunkowych. Maksymalnie z tego wyposażenia mogło skorzystać 31 osób. A reszta?

W następnych tygodniach i miesiącach na jaw wychodziły kolejne fakty. Okazało się, że Zarząd Dróg i Mostów na stanowisku "kierownika promu" zatrudnił nie dość, że osobę niepełnosprawną intelektualnie, to jeszcze niedosłyszącą. To choć w części tłumaczyło fakt, iż promowy nie słyszał sygnału z "Maryli" oraz, że działając bez wiedzy i wyobraźni, wyłączając myślenie, popełnił tragiczny błąd, doprowadzając do podniesienia liny łączącej jednostkę z drugim brzegiem. Przy okazji wyszło na jaw, że pracodawca nie interesował się stanem zdrowia pracowników i lekceważył zjawisko picia przez nich alkoholu w pracy.

Dziewiętnasta ofiara bezsensownej tragedii

Wprawdzie Urząd Morski wcześniej chciał, by każdy "kierownik promu" zrobił patent szypra, ale ugiął się pod wspólnym naciskiem armatora i ZDiM. Przedstawiciele obu instytucji tłumaczyli, że praca i płaca promowego nie jest konkurencyjna wobec ofert innych, prawdziwych armatorów i żaden szyper nie będzie chciał kursować przyczepiony do liny między brzegami rzeki. Opracowano więc w Urzędzie Morskim trzydziestogodzinny program szkolenia dla promowych połączony z tygodniową praktyką.

O poziomie kursu może świadczyć opowieść promowego, który uratował się z wypadku i zeznawał na temat okoliczności katastrofy. Promowy powiedział przed sądem, że nikt nie traktował poważnie tych kursów. Sam uczestniczył w zaledwie ośmiogodzinnym szkoleniu, po zakończeniu którego zadano mu jedno pytanie. Jakie? Pewnie łatwe, skoro odpowiedział i zapomniał o kursie.

Chociaż informacje te nie wskazywały jednoznacznie na winę Urzędu Morskiego, dyrektorowi placówki zarzucono "niedopełnienie obowiązków".

- Pamiętam, jak przeżywał to nasz kolega z "Dziennika Bałtyckiego", syn dyrektora Urzędu Morskiego - wspomina red. Tadeusz Woźniak. - Jego ojciec przypłacił sprawę zawałem serca. Nie dało się go uratować.

Niektórzy potem nazwali dyrektora Urzędu Morskiego dziewiętnastą ofiarą katastrofy na Motławie. Bezsensowną ofiarą bezsensownej katastrofy.

Czytaj także: Sekretne spotkanie w Grand Hotelu

Codziennie rano najświeższe informacje z Gdańska prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
od 12 lat
Wideo

Protest w obronie Parku Śląskiego i drzew w Chorzowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto