O Father O Satan... o, publiczności!...
Kiedy koleżanka z pracy (poważna instytucja kultury) dowiedziała się,
że idę na koncert Behemotha, obruszyła się i żartobliwie rozczarowała. Ale kiedy w kilku słowach
wyjaśniłam jej dlaczego tak wielkie wrażenie robi na mnie muzyka pierwszego Szatana kraju oraz jego
pobratymców, chyba troszkę zwątpiła i pozwoliła przesłać sobie linki do choć kilku utworów.
Prawdą bowiem jest, że choć bardzo klasykę kocham, nic nie wyzwala we mnie takiej energii jak dobry
Behemothowy set. Dlatego właśnie w ubiegłą niedzielę (zbieg okoliczności, choć katolicki miniprotest
z transparentami się zameldował pod klubem), w doborowym towarzystwie najlepszego przyjaciela i
chwilę przed 19:00 zakolejkowałam się pod B90. Z niecierpliwością grzebałam kopytkiem w ziemi -
spodziewałam się prawdziwego szału przed sceną i na scenie - Behemoth grał przecież u siebie, w
“rodzinnym” mieście. A poza tym była to moja pierwsza wizyta w tymże klubie, ulokowanym w
postoczniowych budynkach; surowym, stylowym, o prostej bryle i zadziwiająco niedużej scenie.
Zaskoczyła mnie miło już spora frekwencja na pierwszym supporcie, polskiej grupie Batushka.
Zawsze ceniłam sobie Nergalowski dobór supportu, więc słuchałam czujnie - i na świeżo, bez
sprawdzania zespołu przed koncertem. Przyznaję, że w większości powolne, dostojne tempo, ciężkie,
mocne uderzenie długo wybrzmiewających gitar, dobijane perkusją, zrobiły na mnie spore wrażenie.
Chóry cerkiewne to coś, czego mogę słuchać i w oryginalnej, i stylizowanej formie, a Batushka
kolejne utwory opiera na skalach i tekstach liturgii prawosławnej. Imponujący jest niski wiodący
wokal i czyste brzmienie małego chóru. Pod względem atmosfery muzyka grupy jest gęsta, mocna,
transowa. Do tego melodie jasne, ale proste, zwarta, bardzo ładnie prowadzona harmonia i klimat
nieuchronności i czegoś odwiecznego, przenikającego. A trochę kaplicznie-pośmiertnego. Nie poruszyły
mnie natomiast okołoliturgiczne szaty i profesjonalny ołtarzyk na scenie, choć doceniam spójną
koncepcję wizerunkową. Ale już zapach i widok świec i kadziła, spowolnione jak w upiornym śnie ruchy
odprawiającego ceremonię wokalisty miały klimat.
Po Batuszce wpinać się zaczęła połowa
stylowego, szwajcarskiego duetu Bölzer - wokalista Okoi Jones. To już była zupełnie inna muzyczna
bajka - chrupiąca, dźwięcząca wyraźną perkusją, niekiedy naprawdę wysoko brzmiąca, buntownicza,
chrapliwa, churkocząca i agresywna… ale z bardzo ładną linią wokalu, nieważne czy był to ryczący,
wulkaniczny growl, odwieczne pokrzykiwanie i zawodzenie pogańskich kapłanów czy mocny krzyk. Warto
posłuchać Bölzera, zespół gra naprawdę ciekawie - każda z kompozycji jest wieloelementowa,
precyzyjnie utkana; wszystkie drobne powtórzenia i wszystkie zwroty są dobrze odmierzone, a
ekspresja muzyków naturalna. Nie używają właściwie rekwizytów, nie mają czasu na spektakl - ale i
zupełnie go nie potrzebują. I jest ich tylko dwóch. I zdecydowanie wygrali mój prywatny konkurs na
stronę internetową w tym roku (http://www.bolzer.ch/
Wyślij wiadomość do Słuchaj Fortepianu
Zgłoś Słuchaj Fortepianu