Dlaczego warto słuchać fortepianu? Krótka rozmowa z Markiem Brachą

2016-06-07 23:57:40

Na to i na inne niezwykle podchytliwe pytania odpowiedzi udzielił Marek Bracha, jeden z najciekawszych polskich pianistów młodego pokolenia, laureat wielu międzynarodowych konkursów, współpracujący z Narodowym Instytutem Fryderyka Chopina.

MB: Jestem mocno związany z Chopinem – siłą rzeczy przez udział w Konkursie Chopinowskim oraz przez to, że
w Polsce chętnie gra się utwory tego kompozytora, a jego muzyka trafia do wielu słuchaczy. I muzykę fortepianową
u nas głównie identyfikuje się właśnie z Chopinem. Patrząc na to od strony wykonawcy – nie wolno ograniczać do jednego kompozytora w trakcie rozwoju pianistycznego i artystycznego. Sam też staram się szukać nowych możliwości, zwłaszcza w muzyce polskiej. Mamy przecież wielu innych wspaniałych polskich kompozytorów, tworzących muzykę fortepianową, jak Szymanowski czy Lutosławski.

Fortepian jest o tyle ciekawym instrumentem, że może być wykorzystywany muzycznie w różnoraki sposób – rozmaite efekty dźwiękowe, różne style gry… Możliwości fortepianu są dla mnie mnie o tyle ciekawe i inspirujące, że na muzykę romantyczną patrzę w ogóle trochę przez pryzmat instrumentów historycznych, czyli takich, które w tamtej epoce były używane. Bardzo lubię grać, zgłębiać muzykę na instrumentach Pleyela czy Erarda. Inaczej rozumie się muzykę, wykonywaną na instrumencie z epoki. W XX wieku dochodzą do tego zupełnie inne style – oprócz poważnej pojawia się
i muzyka jazzowa, i elektroniczne eksperymenty… Jest to wciąż niezupełnie zgłębiony instrument, niezwykle wszechstronny i dający wiele możliwości – barwy, ekspresji – że naprawdę warto słuchać słuchać fortepianu.



SF: Aby odkryć te możliwości, warto także wykonywać muzykę polską, lecz nie tylko chopinowską.

MB: Dziś* akurat nie grałem muzyki polskiej, choć miałem na bis wykonać mazurka Władysława Szpilmana – bardzo ciekawy utwór! Przedwczoraj była przecież rocznica wybuchu powstania w gettcie warszawskim… ale przepraszam, to dygresja…

SF: Dygresje są mile wysłuchiwane.

MB: Zatem dwa dni temu była rocznica powstania w gettcie, a mazurek Szpilmana powstał właśnie tam. Kompozytor napisał go w 1940 roku, kiedy nie można było wykonywać w ogóle muzyki polskiej, tym bardziej Chopina – a Szpilman napisał mazurka w stylu Chopina, bardzo interesującą miniaturę – i bardzo wdzięczną. To kolejny polski element w moim repertuarze.

Wydaje mi się, że warto być z czymś identyfikowanym. Jeżeli się jedzie w świat na kilka koncertów i gra się utwory ze swojego kraju – jest to przekonujące, a dodatkowo satysfakcję daje fakt, że ludzie poznają coś całkiem nowego. Mam większą siłę przebicia, większa szansę promocji naszej muzyki za granicą jako Polak.

Niezwykle ciekawy jest też sam proces odkrywania swoich korzeni – rodzinnych czy korzeni dzielnicy swojego miasta, kraju… I tak samo odkrywanie korzeni muzycznych
z samego warsztatowego (mówiąc o muzyce) punktu widzenia. Granie tego, co tutaj,
w Polsce funkcjonowało kiedyś, jest ważne; utwory kompozytorów, którzy tutaj żyli, chodzili tymi samymi ulicami co ja teraz, którzy grali często na tych instrumentach, na których i ja mogę, są dla mnie wyjątkowe. To niesamowite uczucie kiedy można zagrać na instrumencie, którego dotykał na przykład Szymanowski. Jest coś w tym magicznego, może właśnie stąd moje muzyczne inklinacje w stronę tych instrumentów – mam przed sobą fortepian, na którym mógł grać Chopin. Fascynujące! Oczywiście uwielbiam też grać kompozycje tych najbardziej uznanych twórców, pracuję teraz nad Bachem i Mozartem, ale dołożenie do ich utworów czegoś naszego uatrakcyjnia program i uwiarygadnia pianistę.

SF: Muzyk potrafi poruszyć czy wzruszyć publiczność, ale co dzieje się z nim samym gdy jest na scenie? Jakie uczucia towarzyszyły w trakcie przygotowań i dzisiejszego koncertu Panu, wykonawcy?

MB: To fundamentalna sprawa jeśli chodzi o koncerty, choć należy podchodzić do nich rozsądnie, bo czasem pewien ekshibicjonizm emocjonalny się pojawia… Emocje są nieodzowne – to część przedsięwzięcia, jakim jest występ publiczny. Manifestuje się je w bardzo różny sposób. Oczywiście są artyści – bardziej showmani, są też introwertycy. Każdy odczuwa je po swojemu, ale nie zawsze te emocje, które widzimy, są do końca szczere. Czasami są wystudiowane, czasami muzycy podchodzą do koncertu bardziej aktorsko.
Z drugiej strony ale nie można negować wirtuozerii ciała Lang Langa na przykład. Ostatnio też moi koledzy zwrócili uwagę na kreację Yuji Wag, która wystąpiła w sukni z niezwykle długim rozcięciem – i te szpile! Doszliśmy do wniosku, że to znak czasów – nie można tego potraktować z lekceważeniem i ze względu na kreację, jaką artystka miała na sobie stwierdzić, że przecież to nie jest muzyka. Jest to związane z czasami, w jakich żyjemy,
i nastrojami jakie panują na koncercie – wśród publiczności również. Porównałbym to do złote ery pianistyki czy do Rubinsteina, który wychodził, grał, bisował i – tłumy szalały. Mamy teraz po prostu inne środki wyrazu. Ale wycięcie Yuji jest emblematyczne jeśli chodzi o nasze czasy – jak kwiaty, które były Paderewskiemu rzucane na estradę.

Emocje to jest sprawa podstawowa też dla wykonawcy w trakcie wieloletniej pracy. One
w nas tkwią, wypracowywane przez ćwiczenie, przez studiowanie utworów, potem przez próby – i tych emocji jest mnóstwo, pęcznieją w nas aż do występu.

Natomiast odczucia, związane z dzisiejszym koncertem? Byłem spokojny, bo bardzo dobrze poszła nam próba generalna, więc miałem przeczucie, że wszystko dobrze wypadnie, i że mam dobry kontakt z dyrygentem, całkowicie mogłem mu mogłem zaufać. Było to fajne, pozytywne przeżycie i duża radość.

Natomiast to, co się przeżywa, oddychając tym samym powietrzem z publicznością, jest prawie nie do zdefiniowania. Często łapię się na tym, że doznania, związane z ogromnym stresem, napięciem przedkoncertowym powodują, że czuję się jak ze snu…Wrażliwość, właściwie nadwrażliwość na bodźce, na zapachy… to jest nie do opisania, nie do powtórzenia. Każdy muzyk doświadcza pewnie też chwilowych dołków, a potem, po koncercie – jeśli jest w miarę zadowolony – zupełnie inaczej odbiera rzeczywistość. To samo światło, sala, podłoga, nawet winda – ale wszystkie te rzeczy odbiera się spokojniej. Emocje to podstawa. Ale te prawdziwe, czasem trudne do nazwania, nie te, którymi się emanuje na pokaz.

SF: Zdarzają się Panu momenty, kiedy w trakcie koncertu biorą górę, tak, że nie pamięta Pan fragmentu koncertu?

MB: Nie, to mi się już nie zdarza, staram się panować nad wszystkim. Kiedy dziecko schodzi ze sceny po koncercie, pyta się je jak było i może odpowiedzieć, że nie wie, nie pamięta. Natomiast później już człowiek stara się kontrolować. Jest to o tyle ważne, że po zagraniu koncertu z pełną świadomością muzyk stara się wyciągnąć wnioski, poprawić pewne rzeczy
i ulepszyć interpretację. Oczywiście świadomość nie wyklucza spontaniczności i znowu – bazowania na tych chwilowych emocjach, ale nie można zapominać o kontroli. Na tym polega przecież profesjonalne podejście do tego, co robimy.

* Rozmowa odbyła się w Gdańsku po koncercie 21 kwietnia 2016 roku, dwa dni po rocznicy powstania w gettcie warszawskim. W trakcie koncertu z Orkiestrą Symfoniczną Polskiej Filharmonii Bałtyckiej pod batutą Joségo Marii Florência pianista wykonał wówczas “Noce w ogrodach Hiszpanii” Manuela de Falli.

Jesteś na profilu Słuchaj Fortepianu - stronie mieszkańca miasta Gdańsk. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj