Kurek-Koziak-Beethoven. Gdańskie rarytasy

2016-04-20 13:22:56

Tegoroczny Gdański Festiwal Muzyczny dostarczył mi wielu emocji. Nie zawsze całkiem pozytywnych… Jak na przykład 14 kwietnia kiedy dotarłam do Filharmonii Bałtyckiej po przebiegnięciu w nowych butach prawie całej Długiej i zobaczyłam stan swoich pięt… Ale warto było utoczyć nieco krwi. Chwilę po opatrzeniu ran debiutowałam już jako słuchacz w Sali Kameralnej Filharmonii, ciesząc się na wszystkie pięć sonat Beethovena na fortepian i wiolonczelę, które za moment miały zabrzmieć. Bartosza Koziaka, wiolonczelistę (brata pianisty Marcina Koziaka) miałam “sprawdzić” tego wieczoru pierwszy raz na żywo. Razem z nim na scenie sali na Ołowiance pojawił się Radosław Kurek, znany głównie jako pianista kameralista, ale słyszałam go wcześniej przelotnie jak grał solo - i jego nietypowe podejście do interpretacji wywarło na mnie wielkie wrażenie. Zapowiadał się prawdziwy koncert-rarytas! Konrad Mielnik, przedstawiając duet, wyjawił przy okazji, że kolejną edycję Gdańskiego Festiwalu Muzycznego otworzy Mischa Maisky, co jeszcze bardziej poprawiło mi humor. A świadomość, że spędzę dwie duże godziny w towarzystwie tej trochę mniej znanej muzyki Beethovena uspokoiła mnie już całkiem.

I był to jeden z najciekawszych wieczorów, jakie spędziłam w ciągu ostatniego kwartału. Lubię koncerty „monograficzne”, szanuję Beethovena i nie znam go jeszcze na tyle, na ile bym chciała. Był to też mój drugi maraton beethovenowski (po wszystkich koncertach na fortepian i orkiestrę granych jednego dnia przez Lukasa Geniušasa w Genui w 2013 roku). Wreszcie - był to koncert tak ułożony, że mogłam spokojnie posłuchać go z dwóch perspektyw, i pianisty, i wiolonczelisty, przesiadając się w przerwie z jednej strony sali na drugą.

Koncert zaczął się dopiero, kiedy Radosław Kurek rzucił przeciągłym, czujnym spojrzeniem na Bartosza Koziaka aby jak najdokładniej i najrówniej zacząć Sonatę op. 5 nr 1. Okazało się też od razu, że pianista jest wykonawcą niezmiernie żywo reagującym na muzykę, który czuje chyba w całym ciele, nawet w kościach. Porusza się niezwykle dynamicznie, z tą nagłością i nerwowością, która ukazuje bardzo silny kontakt z muzyką. Obok pianisty, uważna i spokojna, siedziała asystentka, która co pewien czas statecznym gestem przerzucała strony nut. Pierwszy raz uderzyło mnie, że osoby, które pełnią tę rolę, poruszają się trochę jak podczas tańca – płynne, dyskretnie podniesienie się z krzesła, powolne, nieuchronne wyciągnięcie ręki – i nagły zryw, krótki ruch kiedy strona zostaje przewrócona – a potem niespieszny powrót na krzesło. Bartosz Koziak z kolei przekładał strony osobiście, zwykle ruchem powolnym od początku do końca, zaginając wcześniej rogi dla wygody (dlaczego wiolonczeliście nie przysługuje asystent do przewracania stron, choć ten muzyk do grania też potrzebuje cały czas obu rąk? Bo ma mniej stron do przewracania? Ot, zagadka). Nuty pianisty były trochę oporne i nie chciały się trzymać prosto; Radosław Kurek poprawiał je czasem, przesuwając ręką po kartkach odruchowo, ale rozczulającym gestem czytelnika przegładzającego strony ulubionej książki - i po kolejnych sonatach zdejmował ze stron kolorowe znaczniki. Gestykulował mocno i szeroko. Do tego prawie zrywał się z taboretu i bezgłośne pomrukiwał do siebie. Ruchy jego rąk są bardzo charakterystyczne – płaska dłoń, wyciągnięty w górę wskazujący palec, świetnie się śledzi te objawy absolutnego wtopienia w wykonywaną właśnie czynność. Bartosz Koziak z kolei to typ wykonawcy niezwykle skoncentrowanego, spokojnego, raczej minimalisty pod względem gestów i mimiki - za to o płonących oczach, po których można było poznać targające nim emocje. Beethoven dał mi więc szansę na słuchanie i obserwowanie dwóch przeciwstawnych typów muzyka – ekstrawertyka i introwertyka wykonawczego.

Pod względem samego podejścia do kompozycji i odpowiedzialności, jaką nakłada na wykonawców tak obszerny i wymagający materiał, zestawienie tych muzycznych osobowości było świetną decyzją. Beethoven brzmiał fantastycznie, każda kolejna część sonat pokazywała, że oto grają muzycy najwyższej klasy, ale też ludzie młodzi, pełni życia, tacy, którym naprawdę chce się wciągnąć publiczność w to, co robią. Porozumiewali się doskonale, grali równo i harmonijnie, gdy trzeba było nadawali muzyce blasku i ciepła. Bo też i czwartkowy Beethoven to nie był pochmurny zgred, zgorzkniały i złamany, patetyczny jak często go kojarzymy. Sonaty na fortepian i wiolonczelę wiele mają w sobie lekkości, melodyjności, łagodności; są trochę jak monologi człowieka, który przeżył już niejedno w życiu, ale nie traci pogody ducha. Słucha się ich dzięki temu łatwo i można podszlifować wyłapywanie tematów i jego przekształceń, wysłyszeć gdzie kończą się konkretne frazy i zrozumieć moc współbrzmienia dwóch instrumentów. Zrozumieć więc można było tok myślenia kompozytora i dojrzeć misterną konstrukcję sonaty, jej budowę i charakter – a także poznać techniczne możliwości obu instrumentów, które w formach na większe składy mogą trochę umknąć. Interpretacja Bartosza Koziaka była świetna – muzyk ten nadaje wiolonczeli brzmienie tak głębokie i miękkie, że myśli się o pluszu czy z aksamicie. Gra z zapamiętaniem – i te oczy, a czasem nieznaczne drgnienie ust, brwi czy lekkie potupywanie dowodzą, jak bardzo angażuje go muzyka, którą wykonuje solennie i elegancko.

W całym materiale wiele jest urzekających smaczków, drobiazgów i niuansów. Girlandy dźwięków czy tony uporczywie powtarzane przez chwilę; z drugiej strony musująca, rozedrgana, a niekiedy mrożąca serce wiolonczela. Zaskakujący był dla mnie moment, kiedy instrument ten wykorzystywany był w chyba najniższym rejestrze, w jakim dane było mi było go słyszeć, i z niezwykłym natężeniem dźwięku. Podłoga niemal drżała od tej intensywności! A na tle tego przenikającego, równego tonu Radosław Kurek zbudował piękną, narastającą frazę. Była i chwila, kiedy fortepian pokazał co potrafi – pianista wydobył z niego taki dźwięk, jakby grał miękkimi pałeczkami na samych strunach, takimi jakie mają perkusiści czy kotlarze. Leciutko wykonał też piękne, drobne, wyważone, ściągane w piano solo fortepianu w w jednej z ostatnich sonat. Był i przeszywający moment załamania się melodii, lekko dysonansowy. Nic więc dziwnego, że kilkukrotnie po kolejnych częściach sonat na sali zrywały się spontaniczne oklaski – wiele fragmentów porywało i wykonawców, i publiczność.

Bartosz Koziak i Radosław Kurek sonatami odciążyli trochę popularny wizerunek kompozytora. Słuchając szczególnie dwóch ostatnich utworów miało się wrażenie, że napisał je ktoś, kto na co dzień naprawdę lubił spacerować polną drogą i wdychać zapach kwitnących drzew, kogo myśli czasem błądziły swobodnie i lekko. I którego muzyka emanowała potem łagodnym blaskiem i życzliwością – co duet świetnie ukazał, szczególnie w sonacie op.102 nr 1. Z kolei w przepięknej II części sonaty op.102 nr 2 pomyślimy raczej o człowieku bogatym w doświadczenia, może trochę zmęczonym, którego mądrość życiowa budzi szacunek. Część ta bywa dostojna, z melodią lekko złamaną; jest niekiedy chłodna, może trochę żałobna. Ale utwór kończy się soczyście i ogniście - co muzycy, pomimo niewątpliwie wielkiego już zmęczenia, pięknie podkreślili.

Duet zdecydowanie zasłużyli na gromkie oklaski, którymi go nagradzano po każdej części koncertu. Ja zaś mam nadzieję, że będę miała jeszcze nie raz okazję usłyszeć Radosława Kurka i Bartosza Koziaka razem, chętnie w trakcie koncertu tak intensywnego jak gdańskofestiwalowy.

I jeszcze mała dygresja, apel do organizatorów: drodzy Państwo, bardzo proszę aby między koncertami odbywającymi się jednego dnia były dłuższe przerwy. 40 minut to zbyt mało by dostać się na przykład z Radia Gdańsk na Ołowiankę na spokojnie inaczej niż taksówką czy samochodem. A festiwal jest też okazją do zamienienia kilku słów z muzykami, do których na co dzień nie ma dostępu, szkoda tracić taką możliwość ze względu na konieczność gnania na kolejne wydarzenie. Nie jestem z tego dumna, ale ulżyło mi gdy się okazało, że koncert Radosława Kurka i Bartosza Koziaka ma lekki poślizg – bo tylko dzięki temu na niego zdążyłam. A w jego trakcie odbył się też koncert w Centrum św. Jana. Niemożliwe było uczestniczenie we wszystkich wydarzeniach Festiwalu – a myślę, że nie jestem jedyna w pragnieniu wysłuchania stu procent tego, co oferował program.

Jesteś na profilu Słuchaj Fortepianu - stronie mieszkańca miasta Gdańsk. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj