Dźwięk maszyny do pisania jest jednym z moich najwcześniejszych wspomnień. Ojciec regularnie tworzył na niej jakieś artykuły czy prace naukowe. Zasypiałem kołysany echem kolejnych linijek. Gdy teraz o tym myślę, uświadamiam sobie, że przynoszenie pracy do domu, rzekomo zmora naszych zabieganych czasów, było chyba zawsze czymś normalnym.
Cóż, w sile wieku, obłożeni obowiązkami, gdzieś z nosem przy ziemi myślimy jak to nam ciężko. Gdy tymczasem jest tak, jak zawsze. Zmienia się trochę scenografia, pojawiają się inne narzędzia, ale to, co stanowi istotę codziennego życia – praca, obowiązki, jakiś rodzaj koniecznego poświęcenia, pozostają nieuchronnym elementem dorosłości.
Rozmawiałem o tym jakiś czas temu z teściową, składając jej nieświadomie rodzaj hołdu, w odpowiedzi na proste pytanie, co tam u mnie słychać. A no, co słychać? Od rana zakupy, gotowanie, praca, różne drobne wyzwania i tak dalej. I brnąc w tę wyliczankę z mojej perspektywy czynów, uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem uprzywilejowany wobec pokolenia naszych matek czy ojców, którzy robili dokładnie to samo.
Tyle że stojąc w kolejkach do pustych półek, nosząc później cudem upolowane zakupy w spracowanych rękach. Czekając na zatłoczony autobus. Bez supermarketów, samochodów, restauracji i dziesiątek ułatwień, w których otoczeniu funkcjonuję. Zawstydzony machnąłem ręką i powiedziałem, już zupełnie szczerze, że żyje się bardzo dobrze.
Tymczasem moja wciąż jeszcze zakurzona maszyna stanęła w sąsiedztwie regału z książkami.
- I po co komu taki niedziałający grat? – spyta jakiś racjonalnie myślący umysł.
Nie mam pojęcia. Może to kwestia estetyki, a może jakiegoś sentymentalnego odruchu, który kazał mi ją wygrzebać z piętrzących się staroci. Ale przecież nie jestem w tym dziwactwie osamotniony!
Tydzień po tygodniu, rzesze ludzi pielgrzymują na pchle targi. Ten sopocki nie może się jakoś przebić – pewnie potrzebuje jeszcze czasu. Musi nabrać trochę patyny. Zakurzyć się odpowiednio, bo to tego właśnie oczekują w takich miejscach amatorzy dawnych artefaktów. Natomiast w Oliwie czy oddalonym nieco Pruszczu Gdańskim, spotkacie nieprzeliczone tłumy poszukiwaczy skarbów.
No i oczywiście tych, którzy nimi handlują.
Obowiązuje tu specyficzna dla każdego zgromadzenia etykieta, którą ostatnio bezceremonialnie złamałem. Wypatrzyłem reprodukcję obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej – właściwie to pomięte zdjęcie, w lichej i w dodatku zniszczonej ramie, ale zawsze chciałem ten właśnie wizerunek mieć. Po ile ta Matka Boska? (przyznasz Czytelniku, że już samo to pytanie brzmi zarazem kuriozalnie i obrazoburczo). 20 złotych. To biorę, powiedziałem, podając banknot.
ZOBACZ TEŻ: Przekleństwa w miejskiej bibliotece? Felieton Wojciecha Wężyka
I wtem mój kolega, z którym wspólnie szperaliśmy, odciąga mnie na bok i mówi stanowczo, że tak nie wolno. Trzeba się targować, bo to targ. Zrugany i uświadomiony, wynegocjowałem później zupełnie przyzwoity upust na maszynę.
Nie bez satysfakcji.
Jednak zanim rzeczy codziennego użytku staną się pożądanymi starociami, przechodzą przez swój czyściec. Są na tyle bliskie i oczywiste, żeby nie budzić zainteresowania, a równocześnie tak nienowoczesne, że przestają być atrakcyjne lub zwyczajnie nie nadążają za kolejną odsłoną technologicznego postępu.
Leżą teraz skłębione kablami, obudowami, klawiaturami – rzucone wstydliwie gdzieś na obrzeżach straganu. Telefony komórkowe bez wyświetlaczy, kamery wideo, odtwarzacze CD. Muszą poczekać kilkanaście lat na nasze dzieci. Wtedy może się zdarzyć, że któreś z nich zostanie kupione tak, jak ta stara maszyna do pisania.
Tak naprawdę, nie wiadomo po co.
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź "Dziennik Bałtycki" codziennie. Obserwuj dziennikbaltycki.pl!
Zobacz też na dziennikbaltycki.pl:
Precz z Zielonym Ładem! - protest rolników w Warszawie
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?