Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Aleksandra Samborska: Boli mnie, że koszykówka jest na bocznym torze. Na szczęście przeżyłam swoje koszykarskie Wembley w Berlinie ROZMOWA

Rafał Rusiecki
Rafał Rusiecki
Aleksandra Samborska i część miejsc, które do tej pory zdołała zwiedzić
Aleksandra Samborska i część miejsc, które do tej pory zdołała zwiedzić archiwum prywatne
Rozmowa z Aleksandrą Samborską, rzeczniczką Ergo Areny, fanką koszykówki z Sopotu i miłośniczką podróży w miejsca nieoczywiste. O fascynacji basketem, sopockim klubem, posługiwaniu się pięcioma obcymi językami i miejscach, w które już nie będzie jej dane jeździć.

Skąd u pani pasja do koszykówki oraz podróżowania? To chyba pani największe dopalacze życiowe?
Bardzo podoba mi się to stwierdzenie o dopalaczach życiowych, bo rzeczywiście tak jest. Pasję do podróży odziedziczyłam po rodzicach, którzy od zawsze ze mną i moim bratem starali się jeździć. W ferie zimowe zawsze jeździliśmy na narty w góry, a w okresie letnim w sumie też głównie w góry. Z biegiem lat to rozszerzaliśmy, bo możliwości były większe, a świat bardziej otwarty. Zaczęliśmy wyjeżdżać zagranicę, zawsze w sierpniu, bo wtedy tata miał urlop. A to objazdówka po Lazurowym Wybrzeżu, a to objazdówka po Hiszpanii i Portugalii. Śmieję się, że woziliśmy ze sobą puszki, bo ważniejsze niż posiłki w restauracjach były bilety wstępu, ale dzięki temu wszystko było zobaczone. Z rodzicami i bratem i rzeczywiście zwiedziliśmy całą Europę.

A później?
Kiedy byłam już dorosła, to Europę już znałam i zaczęłam jeździć dalej. Już na własną rękę.

Jakim typem podróżnika pani jest? To są eskapady przemyślane samodzielnie czy zorganizowane wyjazdy grupowe?
Najbardziej odpoczywam, kiedy jadę gdzieś, gdzie nie ma organizacji czasu. Ładnych opakowań mam w Trójmieście dużo na co dzień. Najlepiej odpoczywam wśród normalnych ludzi, a nie przy hotelowym basenie. Nabieram wtedy dystansu do tego, co się dzieje. Taki odpoczynek na łonie natury wśród prawdziwych mieszkańców pozwala na spojrzenie na szereg rzeczy z innej perspektywy. Z dala od utartych szlaków, właśnie ze względu na ludzi i piękno przyrody, najlepiej wspominam Wietnam, Tadżykistan i Jamajkę. Zdarza się też wybierać all inclusive. Trzy lata temu byłam z mamą w Tunezji w hotelu. Więcej jednak wychodziłam poza resort, poza wytyczoną plażę, żeby pić herbatę przeznaczoną dla Maghrebów. Kiedy jednak wybieram się na wyprawę to planuję ją sama. Robię to według własnego widzimisię, a nie według menu drinków w cenie wyprawy.

Gdzie w tym wszystkim jest koszykówka? Jak ona zakiełkowała?
Mój świętej pamięci wujek, który sam uprawiał piłkę nożną, kolegował się z księdzem, który był kapelanem koszykarzy. To były czasy, kiedy rodziły się pierwsze medale Prokomu Trefla Sopot. Dostał wtedy bilety na mecz, na który się wybraliśmy. To było jakieś 20 lat temu. I to spotkanie z koszykówką na żywo wydało się mi bajkowe. Te kolory, ta energia, ci zawodnicy z różnych części świata. To było przeżycie międzynarodowe. Od pierwszego sezonu mistrzowskiego Trefla - jestem cały czas przy koszykówce.

I jak to dalej wyglądało?
Po chwili dołączyłam do klubu kibica Prokomu Trefla Sopot. Zafiksowałam się totalnie na punkcie koszykówki. Wujek miał swoje sprawy, nie był to dla niego sport pierwszego wyboru i ja zostałam przy tym baskecie sama. Byłam jeszcze na tyle mała, że na te mecze sama nie mogłam chodzić. Wszystkich członków rodziny przymuszałam do jeżdżenia ze mną SKM-ką do hali Olivia na Euroligę. W czwartki był dodatek Euroliga do Gazety Wyborczej i kupowałam go zawsze przed szkołą. Wycinałam na przerwach i mam te zeszyciki do tej pory. Wkręciłam się i szukałam możliwości, aby być jeszcze bliżej tego wszystkiego. Zapisałam się więc do Sopockiego Stowarzyszenia Sympatyków Koszykówki.

Gdzie jeździliście za klubem?
Po całej Polsce. Nie ma w kraju hali, w której ja nie byłam z sopockimi koszykarzami. Najpierw w charakterze kibica, a później pracownika klubu. W międzyczasie próbowałam też swoich sił na parkiecie i wyjechałam do USA w ramach wymiany. To zweryfikowało mocno moje umiejętności koszykarskie. Po SKS-ach w szkole wydawało mi się, że umiem dwutakt z prawej i lewej strony. Tam okazało się, że każda dziewczynka umie tak zrobić. Do tego nie miałam zdrowia i psychiki potrzebnych by wyczynowo uprawiać sport. Wróciłam więc i poszłam na studia. Najpierw był staż, a potem praca w Treflu.

To były złote czasy koszykówki z Sopotu, więc i wyjazdy były też zagraniczne, prawda?
Najwięcej było do Wilna i Kowna na Litwę. Do Kowna przede wszystkim, bo to, powiedziałabym, stolica europejskiej koszykówki. Były też wyjazdy na Bałkany i w inne miejsca.

Wróćmy jeszcze do wątku czynnego uprawiania koszykówki. Jest pani filigranowej budowy kobietą, więc to pomysł z gatunku trudnych do realizacji.
Nie lubię takiego szufladkowania, że koszykówka to sport dla wysokich i silnych. Chociaż, tak jak sobie myślę, sama jestem zwolenniczką takiej starej, siłowej koszykówki. Dzisiaj ta dyscyplina wygląda trochę inaczej. Nie ma takiego pchania piłki na low post, gry takiej ciężkiej, siermiężnej. Dzisiaj jest to szybsze, a rzut jest kluczowy. Żeby jednak rzucać to tę siłę trzeba mieć, a ja jej nie mam. Uwielbiam oglądać koszykówkę, rozmawiać o niej, analizować i pisać. Dlatego tak bardzo lubię za nią jeździć.

Czyli można powiedzieć, że obok profesjonalnego uprawiania koszykówki w każdej z ról obok tego boiska się pani kręciła?
Tak, zdecydowanie. Mimo najszczerszych chęci nie udało się. Byłam w drużynie szkolnej w Stanach. Tam sezon na koszykówkę jest jesienią i zimą. Wcześniej są lekkoatletyka, biegi przełajowe, a na wiosnę softball lub piłka nożna. Jako Europejka zostałam zapisana później na piłkę nożną i tam sobie radziłam lepiej, bo kluczowa była jednak zwinność i szybkość.

Koszykówka i podróże mają wspólny mianownik jakim są języki obce. Iloma językami pani się posługuje?
W pięciu jestem w stanie porozmawiać bez większych problemów.

Czy tutaj pasja do koszykówki też zadziałała?
Na przykład język litewski, którym się posługuję, to tylko i wyłącznie kwestia koszykówki. Chyba w 2008 roku pojechaliśmy z grupą zorganizowaną kibiców z Sopotu na mecze z Żalgirisem Kowno. Po tym meczu podszedł do mnie jeden z kibiców, żeby wymienić się szalikiem. Ja też zawsze jeździłam z dwoma naszymi, żeby się wymienić i mieć szalik rywala. Wtedy już był początek przyjaźni sopocko-kownieńskiej. Ów kibic, Gedminas, poznał mnie z większą ekipą swoich znajomych. Później ci Litwini przyjeżdżali do Gdyni, kiedy Żalgiris grał z Asseco w Eurolidze i VTB. Jeden z tych kolegów wpadł mi w oko, ale była bariera językowa. Trudno było dostać jakieś rozmówki polsko-litewskie. Miałam słownik i kasetę do nauki. Na Skype znalazłam panią, która mnie uczyła dwa razy w tygodniu tego języka. Jestem teraz w stanie w nim swobodnie rozmawiać.

A jakie jeszcze języki pani zna?
Jestem magistrem lingwistyki stosowanej ze specjalizacją translatoryka. Translatoryczne ścieżki na studiach realizowałam dwie: angielską i niemiecką. Pracę magisterską napisałam po niemiecku. Do tego w Stanach Zjednoczonych uczyłam się języka hiszpańskiego. No i język rosyjski. Poza Turkmenistanem i Azerbejdżanem, zjechałam wszystkie byłe republiki ZSRR, a tam to język kluczowy, jedyny do porozumiewania się. Mój rosyjski, który urodził się gdzieś w kolei transsyberyjskiej, pozwolił „pieszkom” pokonać granicę kirgizko-uzbecką. Trzeba było się przełamać i mówić, więc dzisiaj się nim posługuję.

Jak wygląda ta pani siatka podróży? Z których wypraw jest pani najbardziej dumna?
Z ponad miesięcznej wyprawie po Rosji 6 lat temu. Kiedy obserwuję teraz tę upiorną, obrzydliwą rzeczywistość to wiem, że to była ostatnia taka możliwość, żeby posłuchać na Arbacie muzyki na żywo, czy wypić kawę gdzieś na Twerskiej. Raczej w najbliższym czasie nikt z nas nie będzie się tam zapuszczał. W 2016 roku odbyłam podróż transyberyjską z Moskwy do Irkucka, a w zasadzie do Buriacji, na granicy z Mongolią. To nie był żaden klimatyzowany wagon, bo jechałam typowym 50-osobowym z Buriatami, Jakutami, którzy wracali z pracy z Petersburga czy Moskwy. Grali na gitarach, śpiewaliśmy i rozmawialiśmy. To piękne wspomnienia. Chociaż teraz jak sobie myślę o tym, to byli piękni ludzie, ale bardzo wyprani propagandą. To było też świeżo po aneksji Krymu, więc słyszałam totalną inną wersję wydarzeń. Reklamy Gazpromu w telewizji pokazujące, że gaz z Jakucji zasila cały Krym, już wtedy wydawały się obrzydliwe. A teraz jeszcze bardziej.

Litwa i Bałkany to są pani ulubione destynacje?
Tak, tak. Dzisiaj jako osoba z wieloma obowiązkami zawodowymi, jako osoba, która ma rodzinę, nadal planuję wyjazdy. Komfort jest taki, że Litwa jest na rzut beretem, pozytywnie otwarta na nas. Zauważyłam, że od tych pierwszych wyjazdów na Litwę, do dzisiaj jesteśmy zupełnie inaczej postrzegani na miejscu.

Jak to było?
Wielokrotnie spotykałam się z docinkami, nawet jako kobieta. A teraz to zupełnie coś innego. Wydaje mi się, że odbiór Polaków na Wileńszczyźnie i u nas w kraju zaburzała Litwinom narracja rosyjska. Ostatni raz na Litwie byłam w maju, gdzie pojechałam czysto koszykarsko na mecze ćwierćfinałowe i półfinałowe ligi litewskiej. Piszę o koszykówce, więc akredytowałam się nawet w miastach, w których nie miałam żadnych znajomych. I jak odbierałam tę akredytację, to usłyszałam, że jesteśmy najlepszymi sąsiadami, jakich Litwa może mieć. Fajnie, że jesteśmy razem w tym wszystkim.

A Bałkany jak w tym wszystkim się odnajdują?
Chyba w poprzednim życiu byłam Serbem. (śmiech) Najbardziej lubię koszykówkę w wydaniu bałkańskim. Kultura kibicowska w tej części świata jest znana. Bardzo ekspresyjna, żywiołowa. To też jest widoczne na meczach koszykówki. Nie wiem, za co więcej można lubić Bałkany. Poproszę o pytanie pomocnicze.

Zazwyczaj kulinaria to coś, co przemawia za takimi sympatiami. Może jeszcze to?
Jestem mięsożerna, więc zdecydowanie mi to odpowiada. Odpowiada mi też muzyka. Ja lubię ten ichni turbofolk. Wracając jednak do zarodka, to ma to związek z moimi sopockimi idolami z lat dziecięcych. To byli Serbowie. Milan Gurović na przykład, czyli legenda, która grała jeszcze z reprezentacją Jugosławii. On przyjechał do Trefla na końcówkę swojej kariery (na sezon 2007-2008 - przyp.). Pamiętam, że robiłam mu w kartonie takie wielkie plakaty. Pisałam na nich po serbsku „Kiedy Milan rzuca za trzy punkty, wszystko jest możliwe”. Serbowie zawsze byli bardzo zadziorni, zaangażowani, traktowali sport z wielką pasją. To mi odpowiadało, bo tak jak ich - pasja nakręcała i nakręca mnie do życia.

Obserwuje pani koszykówkę w różnych częściach świata. To niewątpliwie jednak z dyscyplin globalnych. Z całym szacunkiem, w tym względzie nie można jej przyrównywać do żużla czy siatkówki. Boli panią to, że w Polsce jest gdzieś na bocznym torze?
Boli i to bardzo. Teraz mam to szczęście, że byłam w Berlinie na EuroBaskecie i przeżyłam swoje koszykarskie Wembley. Byłam na meczu Polska – Słowenia, który dał nam pierwszy od 51 lat awans do strefy medalowej mistrzostw Europy. W odpowiedzi na pytanie trochę tego nie rozumiem, bo koszykówka to top 3 dyscyplin na świecie. Ta gra jest szybka. Jeśli nawet ktoś nie jest teoretykiem, czy praktykiem, to nie jest skomplikowane do oglądania. Rzuca się za jeden, za dwa i za trzy punkty. Trzeba trafić do kosza. Nie ma przestojów, bo zegar działa praktycznie cały czas. Jeśli ktoś jej jeszcze nie oglądał naszego Trefla, a zaczął, to myślę, że basket nie ma prawa mu się nie spodobać. To sport fajny dla oka.

Jakie ma pani przemyślenia po tych mistrzostwach Europy?
EuroBasket 2022 pokazał, że cała Europa gra tak dobrze w koszykówkę, że nie sposób się nią nie fascynować. Mateusz Ponitka trafił teraz do Panathinaikosu Ateny, a w Grecji, którą zwiedziłam, kibicowska scena też jest ciekawa. Niemcy mają coraz silniejszą ligę, a teraz też reprezentację. Francuzi zawsze mają topowych graczy w NBA. Wreszcie Hiszpanie, którzy zostali mistrzami Europy. Tym sportem żyje cały świat. Wierzę, że to, co zadziało się we wrześniu w Berlinie, da podwaliny czemuś nowemu w Polsce. Trefl Sopot zatrudnił trenera z przeszłością w NBA (Żan Tabak – przyp.). To szkoleniowiec z górnej półki, z uznaną marką. Jest dobry Łotysz, a nie ma Serbów, nad czym ubolewam. (śmiech) Całe środowisko polskiej koszykówki wierzy w zryw. Mamy piękne hale, szkółki, infrastrukturę, talenty. Zadział się duży sukces i trzeba chcieć nim ogrywać kolejne aspekty.

Czwarte miejsce w Europie jest niewątpliwym sukcesem. Turniej pokazał też jednak, że mieliśmy zbyt krótką ławkę z zawodnikami z jakością.
Pochodzący z Wałbrzycha, a koszykarsko wychowany w Hiszpanii Olek Balcerowski pokazał, że są wyjazdowe kierunki. Nie ma co się oszukiwać, że szkolenie w Polsce mogłoby być lepsze. Obniżyło loty.

Przez lata Sopot był taką solidną przystanią?
I nadal jest. Przyjęło się, że stąd talenty wypływają w Polskę. Są też inne punkty na sportowej mapie Polski, gdzie dzieciaki się szkoli. Teraz Filip Dylewicz zaczyna zajęcia koszykarskie w Gdyni. Pozostałe miejsca to Wrocław czy Radom. Po sukcesie na mistrzostwach nawet przez dziennikarzy były robione zestawienia, gdzie można zapisać dziecko na koszykówkę. To dobry moment, żeby kuć żelazo.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sopot.naszemiasto.pl Nasze Miasto