Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Czy Służba Bezpieczeństwa ochraniała sprawców kradzieży cennych obrazów z gdańskiego Muzeum Narodowego?

Dorota Abramowicz
Henryk Makarewicz był pierwszą osobą, która zauważyła kradzież. Fot. G. Mehring
Henryk Makarewicz był pierwszą osobą, która zauważyła kradzież. Fot. G. Mehring
W tej sprawie jest wszystko, co nadaje się na niezły kryminał - jedna z najdotkliwszych dla Polski kradzież ze strzeżonego Muzeum Narodowego w Gdańsku dwóch cennych obrazów, umieszczenie wśród podejrzanych ówczesnego ...

W tej sprawie jest wszystko, co nadaje się na niezły kryminał - jedna z najdotkliwszych dla Polski kradzież ze strzeżonego Muzeum Narodowego w Gdańsku dwóch cennych obrazów, umieszczenie wśród podejrzanych ówczesnego wojewódzkiego konserwatora zabytków, decyzja o zamknięciu śledztwa zaledwie po kilku miesiącach, tajemniczy esbek, opowiadający byłemu dyrektorowi muzeum o kolegach "tuszujących" przestępstwo i dygnitarzach nim sterujących.

Dlatego próba ponownego rozwiązania zagadki sprzed 34 lat może wywołać w Trójmieście skandal.
Dziś Wojciech Bonisławski, obecny dyrektor gdańskiego Muzeum Narodowego mówi: - Nie wierzę, że za za zniknięciem "Ukrzyżowania" Antona van Dycka i "Kobiety niosącej żar" Petera Brueghela Młodszego nie stały osoby na stanowiskach, chronione przez funkcjonariuszy SB. Trzeba zrobić wszystko, by wyjaśnić, kto ponosi odpowiedzialność za ten czyn.

Przed tygodniem dyrektor Bonisławski złożył w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Gdańsku wniosek o wznowienie śledztwa. Sprawą zajmie się zespół policjantów z "Archiwum X".

Obraz spada ze ściany

Henryk Makarewicz, kierownik muzealnej stolarni, prowadzi mnie do sali, gdzie dziś prezentowane są obrazy flamandzkich mistrzów. Sala wygląda już inaczej, niż przed 30 laty. Przede wszystkim - nie ma okien. Na miejscu "Ukrzyżowania" wisi obraz siedemnastowiecznego malarza Jakoba Jordanesa.
Pan Henryk do dziś pamięta tamten wiosenny dzień 24 kwietnia 1974 r.

- Siedziałem spokojnie, zajęty pracą, gdy nagle otworzyły się drzwi i wpadła jak burza dziewczyna, pomoc muzealna - wspomina. - Powiedziała, że obraz w sali na pierwszym piętrze spadł ze ściany. Nie uwierzyłem, bo sam go montowałem na dwóch śrubach. Śruby były nietypowe, nie pasował do nich ani klucz "13", ani "14", tylko taki specjalny, który sam zrobiłem. Byłem młody, dziewczyna też młoda, doszedłem do wniosku, że mnie trochę podpuszcza. Kiedy jednak pół godziny później wbiegła starsza pani, opiekująca się salą, poszedłem zobaczyć, co się dzieje...

Pracownice muzeum nie kłamały. Na podłodze rzeczywiście leżał obraz Brueghela, jeden z najcenniejszych eksponatów muzeum. Pan Henryk nachylił się i... zamarł. W ramie zamiast dzieła mistrza flamandzkiego znajdowała się wycięta z kolorowego pisma reprodukcja. Ktoś nieudolnie zamazał kopiowym ołówkiem jasne przestrzenie między ramą a kolorową kartką papieru. Stolarz rozejrzał się po sali. Obok Brueghela, na tej samej ścianie wisiał jeszcze cenniejszy szkic, który wyszedł spod ręki samego van Dycka. Makarewicz osobiście wieszał go na grubych drutach. Teraz drutów nie było. Tylko sznurki. I szkic jakby nie był taki sam...

- Pobiegłem natychmiast do dyrektora Janusza Wąsowicza - wzdycha ciężko Makarewicz. - Powiedziałem, że mu chyba świnię ktoś podłożył...
Kilkadziesiąt minut później zaroiło się w muzeum od milicjantów.
Okazało się, że dokładnie nikt nie mógł stwierdzić, kiedy zniknęły obrazy. Pani, pilnująca sali przypomniała sobie, że już dwa, trzy dni wcześniej zwiedzający, którzy przechodzili obok Brueghela i van Dycka, robili "dziwne miny". Pewnie na widok sznurka...
Szybko zasugerowano, że złodzieje mogli dostać się do muzeum przez okno. W tym czasie trwał remont, mury obudowane były rusztowaniami.
Znaleziono też pismo, skąd wycięto reprodukcję. Był to magazyn "Polska" wypożyczony w bibliotece PAN.
Oba obrazy szybko wyceniono na ok. 300 tys. złotych. Dziś cena "Ukrzyżowania" wynosiłaby ok. 1,5 miliona złotych, a "Kobiety" - ok. 200 tys. złotych.

Haczyk i podejrzenia

Pięć dni po stwierdzeniu kradzieży poinformował o niej - jako pierwszy - "Wieczór Wybrzeża". W artykule, zamieszczonym na pierwszej stronie wyrażono przekonanie, że "skrupulatne dochodzenie prowadzone przez służbę kryminalną KW MO przyniesie niewątpliwie odpowiedź na szereg ważkich pytań związanych z tą zuchwałą kradzieżą". Następnego dnia "Dziennik Bałtycki" na drugiej stronie zasugerował w tytule, że "remontowy rozgardiasz ułatwił kradzież obrazów". Potem w gazetach zapadła cisza.

Dwa tygodnie później dyrektor Janusz Wąsowicz odszedł ze stanowiska. Już wcześniej chciano go odsunąć od pracy w muzeum, ale dyrektor odwoływał się od tej decyzji. Kradzież była dobrym pretekstem.
Po odwołaniu, śledczy przez długi czas nie interesowali się byłym dyrektorem.
- Przesłuchano mnie dopiero pod koniec maja - wspomina Janusz Wąsowicz. - To dziwne, w końcu kierowałem placówką, kiedy doszło do kradzieży.

Dziwne byłemu dyrektorowi wydaje się jeszcze jedno. W dniu wykrycia afery, po całym dniu biegania po muzeum milicjanci nie odnaleźli śladów włamania. Dopiero wieczorem, tuż przed opuszczeniem budynku jeden z nich zasłonił okno, coś przy nim pogrzebał, a potem triumfalnie stwierdził, że haczyk blokujący ramę został odchylony i dzięki temu złodzieje weszli przez rusztowania. Czy rzeczywiście złodziej, który przyszedł z zewnątrz, odchylił haczyk?
- Nie wierzę, że był to ktoś obcy - twierdzi dziś Wąsowicz. - Obrazy ukradł ktoś, kto dobrze znał muzeum.
Henryk Makarewicz myśli podobnie: - To zrobił "swój" człowiek. Przygotowany, znający muzealne realia.

Makarewicza nawet przez jakiś czas podejrzewano. Potem mu odpuszczono.
Starszy inspektor Czesław Haczykowski pracujący w latach 70. w wydziale kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Milicji, dziś na emeryturze, opowiada o poszukiwaniach osoby, która wycięła reprodukcję z wypożyczonego w bibliotece pisma. - Bibliotekarka pamiętała dwójkę młodych ludzi, mężczyznę i kobietę. Wypisali rewers, wzięli gazetę - mówi. - Z rysopisem był już kłopot.
Haczykowski jest przekonany, że obrazy wywieziono z Polski jeszcze przed 24 kwietnia 1974 r. Kiedy Makarewicz podnosił z podłogi fałszywego Brueghela Młodszego, prawdziwy znajdował się pewnie już w rękach nabywcy.

Sprawę umorzono pół roku po kradzieży, ale inspektor Haczykowski mówi, że od strony operacyjnej rozpracowywano ją przez trzy lata. Penetrowano środowiska kolekcjonerów i handlarzy dzieł sztuki. Były różne tropy, żaden z nich nie doprowadził do sprawców i zleceniodawców.

Esbek w Australii, prokurator w USA, informator w Anglii

Tadeusz Piaskowski, do 2004 r. dyrektor, zaczął pracować w Muzeum Narodowym w 1988 r. Piaskowski doskonale znał wiele szczegółów, dotyczących kradzieży, gdyż za czasów zniknięcia obrazów, z muzeum była związana jego żona. Nieoczekiwanie , po 15 latach, znów sprawa do niego wróciła.
- Mieliśmy takiego "opiekuna" ze strony Służby Bezpieczeństwa - - wspomina były dyrektor. - Kiedy nadszedł 1989 r. i było wiadomo, że władza się zmienia, "opiekun" przyszedł się pożegnać. To była dziwna rozmowa. Usłyszałem, że wśród jego kolegów krąży wieść, iż ktoś znaczy zbił w Gdańsku fortunę na tej kradzieży, a SB miało chronić go przed zdemaskowaniem.

Opiekun zniknął. Dyrektor Piaskowski nie pamięta jego nazwiska. Jakiś czas później przyszła do Muzeum Narodowego kartka z pozdrowieniami z Australii, gdzie były funkcjonariusz miał osiąść na stałe.
To nie koniec wyjazdów ludzi, którzy mogliby opowiedzieć o kradzieży obrazów. Jan Błaszkowski, reporter TVN próbował znaleźć jednego z milicyjnych informatorów ze środowiska złodziei samochodowych, którzy przewijali się w śledztwie.

- Nie udało się - rozkłada ręce. - Jest gdzieś w Anglii. Z kolei prokurator, który umorzył tak szybko sprawę, teraz przebywa w USA. Ciekawostka - zaledwie kilka miesięcy później ów prokurator z własnej inicjatywy zrezygnował ze stanowiska i został radcą prawnym. To wówczas nie zdarzało, stanowisko prokuratora traktowano jak dożywotnią synekurę.
Zniknęły też dokumenty z archiwum SB dotyczące kradzieży. Teoretycznie - powinny trafić do IPN. Nie trafiły, prawdopodobnie zostały spalone na początku lat 90.

Pozostały za to akta prokuratorskie.

Wojciech Bonisławski, następca Tadeusza Piaskowskiego na stanowisku dyrektora Muzeum Narodowego, z zaciekawieniem wysłuchał o opowieści "skruszonego opiekuna". A potem poprosił o pomoc mecenasa Arnosta Beckę, likwidatora majątku PZPR. Mec. Becka przez długi czas dokładnie studiował kilka tomów archiwalnych akt. Wyciągnął najciekawsze dokumenty, przejrzał je jeszcze raz wspólnie z dyrektorem.
- Dziwnie to wyglądało - twierdzi Bonisławski. - Z kolejnych kartek układał się wielki znak zapytania. Dotarło do nas, że śledczy nie podejmowali tropów, które mogły doprowadzić do sprawców. Ważni świadkowie, mówiący o istotnych sprawach, nie byli powtórnie przesłuchiwani. Nie szukano ludzi, którzy mogliby wnieść coś istotnego do sprawy. Nie wiem, czy nie robiono tego specjalnie.

Tajemniczy porucznik Wysocki

Kiedy zaczęłam szukać informacji na temat zaginięcia cennych obrazów, wielu rozmówców, ot tak, mimochodem, sugerowało, bym porozmawiała z ówczesnym wojewódzkim konserwatorem zabytków, Mirosławem Zeidlerem. Zeidler - dziś właściciel galerii w centrum Gdańska - w 1974 roku znalazł się w grupie osób przesłuchiwanych po kradzieży w Muzeum Narodowym. Nie tylko przesłuchiwanych, pobrano mu wówczas odciski palców. Incydent ten jednak nie załamał wieloletniej kariery gdańskiego zabytkoznawcy, który ze stanowiska odszedł sześć lat później.

- Zapraszam Panią na rozmowę - słyszę w słuchawce głos byłego wojewódzkiego konserwatora zabytków. - Mogę wiele powiedzieć na ten temat. Zwłaszcza, że rzucano wówczas wobec mnie bezzasadne oskarżenia. Plotki na mój temat rozsiewał między innymi niejaki porucznik Wysocki z bezpieki. Wcześniej nosił nazwisko Kotas. Sierżant Kotas.
Kiedy pytam, jaki interes mógł mieć ów porucznik dwojga nazwisk w oczernianiu wysokiego urzędnika państwowego, Mirosław Zeidler ucina: - Innym razem - I dodaje - Kolejni powoływani od stanu wojennego dyrektorzy muzeum mogą dużo powiedzieć na temat działalności bezpieki. Niestety szereg dokumentów cały czas jest tajnych.

Mirosław Zeidler objął stanowisko wojewódzkiego konserwatora zabytków w grudniu 1973 r., na niespełna pięć miesięcy przed kradzieżą. Afera w Muzeum Narodowym była dla niego "chrztem bojowym".
- Przyczyną utraty cennych obrazów były klasyczne niedociągnięcia - tłumaczy. - W tym muzeum już wcześniej dochodziło do kradzieży. Na przykład jeden z pracowników działu złotnictwa przez długi czas regularnie wynosił muzealia. Aż w 1974 roku znalazł się złodziej, który wykorzystał remont i rusztowania dla kradzieży omawianych obrazów. Powrót dzisiaj do tej sprawy, który może być zasadny nawet po latach, niestety jest chyba tylko zasłoną dymna, by przykryć złe zarządzanie muzeum i sprawę nabycia za państwowe pieniądze falsyfikatu Wyczółkowskiego.
Muzeum Narodowe w Gdańsku kupiło w 2007 r. obraz "Rybak" Leona Wyczółkowskiego. Ostatnia ekspertyza potwierdziła, że muzealnicy dali się nabrać.

Czy osobą, która przekazała Tadeuszowi Piaskowskiemu informację o kryciu przez SB sprawców kradzieży obrazów był "porucznik Wysocki"?
- Na pewno nie - zaprzecza Piaskowski. - "Opiekun" z końca lat 80. był jeszcze młodym człowiekiem, opowiadał, że przyszedł do Służby Bezpieczeństwa z milicyjnej prewencji.
- A może nosił nazwisko Kotas?
- Raczej... nie - waha się przez chwilę Piaskowski. Po kilku sekundach stanowczo zaprzecza.

Linie papilarne na wieki wieków

Do policjantów z Archiwum X docierają już akta sprawy, zgromadzone w archiwum państwowym. Nie tylko akta prokuratorskie, ale także milicyjne, operacyjne, gdzie można znaleźć wiele szczegółowych informacji.
- Szanse na rozwiązanie zagadki? - zawiesza głos nadkomisarz Janusz Skosolas, szef policyjnego "Archiwum X". - Na pewno mamy większe możliwości, niż przed 34 laty w wyizolowaniu materiału dowodowego, w tym także próbek DNA. Pomogą nam nowoczesne techniki badawcze.

Nadkomisarz Skosolas liczy szczególnie na program AFIS, który pozwolił niedawno na wykrycie pewnego morderstwa w Gdyni sprzed kilkudziesięciu lat. W programie gromadzone są wszystkie zebrane przez policję, a wcześniej milicję linie papilarne. Wystarczy porównać np. ślady pozostawione na rewersie bibliotecznym przez tajemniczą parę, która wypożyczyła miesięcznik "Polska" z biblioteki PAN.
- Myśli pani, że to niemożliwe, skoro rewersu dotykało później kilkanaście osób? - uśmiecha się policjant. - Nieprawda. Linie papilarne utrzymują się wiecznie. Ostatnio badaliśmy dokument, który przeszedł przez dziesiątki rąk. I łatwo zidentyfikowaliśmy jego autora.
Dlatego można mieć nadzieję. Oczywiście pod warunkiem, że policja będzie dysponować materiałem porównawczym.
Poza tym - czy zidentyfikowanie sprawców kradzieży pozwoli dotrzeć do zleceniodawców? Czy pomoże znaleźć obrazy?
Przez 34 lata informacja o skradzionych w Gdańsku obrazach nie znalazła się w żadnej ofercie jakiegokolwiek domu aukcyjnego na świecie.
"Ukrzyżowanie" może wisieć na ścianie w domu prywatnego kolekcjonera obok "Kobiety z żarem". W Europie, Ameryce, Azji. Gdziekolwiek.
- Obawiam się, że za mojego życia zagadka nie zostanie rozwiązana - mówi Tadeusz Piaskowski. - Ale chciałbym mieć choć odrobinę nadziei.

Wielki van Dyck

Z dr Beatą Purtz Stępniak, historykiem sztuki, rozmawia Dorota Abramowicz

- Dlaczego "Ukrzyżowanie" van Dycka jest takie cenne? Przecież to zaledwie szkic...

- Ale jaki! To wspaniałe bozzeto!

- Nie rozumiem...

- Rozróżniamy trzy rodzaje szkiców występujących w malarstwie flamandzkim XVII wieku. Pierwszy, zwany disenio to była pierwotna wersja, pomysł, koncepcja, stworzona kredką lub piórkiem. Tu mamy szkic olejny utrzymany w jednej tonacji, czyli bozzeto. Mógł być czarny lub - jak jest w przypadku "Ukrzyżowania" - namalowany brązową farbą olejną na desce. To już wyższa wartość. Jeśli jeszcze dodamy, że został on wzbogacony przez malarza o światłocienie, to otrzymujemy jeszcze bardziej wartościowe dzieło. Trzecią fazą rysunku przygotowawczego było modello, czyli wzbogacenie go o kolory.

- Po co malowano takie szkice?

- Po to, by zastanowić się, jak będzie wyglądało dzieło, co w nim jeszcze należy zmienić, wzbogacić lub dla pokazania klientowi i, który na ich podstawie zamawiał obraz w pracowni malarza. To coś na wzór dzisiejszych folderów, katalogów, z których coś możemy wybrać. Niewykluczone, że był to pierwotny szkic do obrazu ołtarzowego w kościele St. Michel w Gandawie albo szkic przygotowawczy do wykonania ryciny miedziorytniczej.

- Czy Anton van Dyck wielkim malarzem był?

- Jego wielkość polega na wkładzie, jaki wniósł w malarstwo portretowe, ale także na interesującej koncepcji malarstwa religijnego. Choć specjalizował się w portrecie, jednak stworzył także głęboko sugestywne obrazy, dające wrażenie cierpienia i obecności Boga, potrafiące nawiązać dialog z widzem.

NADAL KRADNĄ
Kradzież dzieł sztuki - po handlu narkotykami, bronią i praniu brudnych pieniędzy - jest najbardziej dochodowym "interesem przestępczym". W Europie corocznie ginie ponad 60 tysięcy dzieł sztuki, każdego dnia kradzionych jest około 450 – 500 sztuk.
Z danych FBI wynika, że około proc. skradzionych dzieł jest odzyskiwanych poza granicami kraju, w którym doszło do przestępstwa. Co trzeci sprawca kradzieży jest wykrywany podczas próby wywiezienia dzieł sztuki za granicę. Dzieła przemycane są najczęściej do Kanady, Afryki Południowej, Japonii i na Bliski Wschód. Według Interpolu, Polska zajmuje 5 miejsce w Europie pod względem zagrożenia tego typu przestępstwami.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto