Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dzieci z Pahiatua, czyli skąd się wzięła Polonia w Nowej Zelandii

Barbara Szczepuła
Na polskie dzieci czekała dosłownie cała Nowa Zelandia. Gdy jechały z Wellingtonu do Pahiatua ciężarówkami, Nowozelandczycy machali do nich pozdrawiali, częstowali cukierkami, sokami.

Na polskie dzieci czekała dosłownie cała Nowa Zelandia. Gdy jechały z Wellingtonu do Pahiatua ciężarówkami, Nowozelandczycy machali do nich pozdrawiali, częstowali cukierkami, sokami. Uśmiechali się i sądzili, że dzieci odpowiedzą uśmiechem, a tymczasem mali Polacy byli przeraźliwie smutni.

Ważne jest to – tłumaczy Krystyna Tomaszyk - żeby nasze wnuki wiedziały, z jakiego kraju się wywodzą i aby były z niego dumne. Ta wewnętrzna świadomość jest bardzo człowiekowi potrzebna. Bo w Nowej Zelandii każdy jest skądś. Nawet Maorysi są – jak się okazało - napływowi, o Brytyjczykach nie wspominając.

Jedziemy przez góry, w których kręcono wszystkie trzy serie najbardziej znanego dzieła filmowego ostatnich lat, a mianowicie „Władcy pierścieni”. Okolica jest w istocie niesamowita, w filmie udawała przecież baśniowe Śródziemie, ale delegacja polskich parlamentarzystów z marszałkiem Bogdanem Borusewiczem na czele, nie uczestniczy bynajmniej w wycieczce „szlakiem Hobbitów”. Tędy po prostu prowadzi droga z Wellingtonu do miejsca, gdzie przeszło sześćdziesiąt lat temu znajdował się obóz dla polskich dzieci.
Skąd się wzięły polskie dzieci w Nowej Zelandii, najbardziej odległym od Polski kraju? A jednak. Historia rzeczywiście jest niezwykła.

* * *

Jednym okiem łypię na fantastyczne krajobrazy za oknem autokaru, drugim patrzę na panią Stefanię Sondej, która opowiada mi o dzieciach z obozu w Pahiatua. Była jednym z nich. Dziś ma przeszło siedemdziesiąt lat, dzieci i wnuki. Wtedy, w 1944 roku, gdy zeszła w porcie Weliington na brzeg z pokładu okrętu wojennego miała dziesięć lat, a jej brat Staszek – osiem.
Musimy teraz cofnąć się do 17 września 1939 roku, kiedy to Armia Czerwona na mocy tajnego porozumienia Ribbentropp-Mołotow, zajęła Kresy Rzeczpospolitej. Ponad półtora miliona Polaków zesłano do łagrów na Syberii, w Kazachstanie i w innych republikach ZSRR. Rodzinę Sondejów z Podola wywieziono do Uzbekistanu. Mieszkali w lepiance, którą rodzice Stefy i Staszka zrobili sami.
- Nie może pani sobie wyobrazić tego głodu – wspomina pani Stefania i głos jej się zmienia, jakby tylu latach znowu poczuła to potworne ssanie w żołądku. – Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie… Jedliśmy jakieś korzonki, które zbieraliśmy w stepie. Gdy raz dano nam groch, do dziś pamiętam jego wspaniały smak…
Najpierw zmarł ojciec, potem mama. Wydaje mi się, że nie jedli, by nas nakarmić. Gdy do lepianki wszedł Uzbek i powiedział, że mama nie żyje, oboje ze Staszkiem popadliśmy w jakiś rodzaj osłupienia. Byłam przekonana, że też umrzemy, myślałam zresztą, że wszyscy umrą lada dzień. A już na pewno wszyscy dorośli. Tata umarł, mama umarła, generał Sikorski umarł… Gdy umrą dorośli, dzieci też będą musiały umrzeć, bo same sobie nie poradzą.
I nagle zdarzył się cud. Nie wiadomo skąd pojawili się polscy żołnierze. Zabrali nas do sierocińca…
Z wojskiem polskim popłynęli do Isfahanu w Persji.
Było tam tak pięknie jak w bajkach z tysiąca i jednej nocy. Wielkie pałace, cieniste ogrody, ormiańscy lekarze, francuskie siostry szarytki w białych kornetach, czysta pościel, mycie, strzyżenie, jedzenie, nowe ubrania uszyte z wojskowych mundurów, śpiewy… Jesteście bohaterami, polskimi żołnierzami, musicie się uczyć, by wrócić do Polski i odbudować ją z wojennych zniszczeń, musicie być dzielni…
Tylko mamy i taty nie było.

***

Pewnego dnia okazało się, że płyną dalej. Do Nowej Zelandii. Mało kto wiedział gdzie leży Nowa Zelandia, ale nie miało to znaczenia.
- Z ZSRR ewakuowano około 20 tysięcy dzieci - kontynuuje pani Stefania. – 732 sieroty przyjęła Nowa Zelandia, pozostałe pojechały do Meksyku, Indii, Kanady i Afryki Wschodniej. Stany Zjednoczone odmówiły przyjęcia dzieci, nie chcąc urazić Stalina.
Okręt nazywał się USS „General G.M. Randall”. Wypłynął 15 października 1944 roku.
- Nowozelandzcy żołnierze byli dla nas bardzo mili. Bawili się z nami, maluchy brali na ręce, ze starszymi chłopcami grali w piłkę, karmili czekoladą. Widać było, że starają się nas pocieszyć, ale czy można pocieszyć dziecko, które nie ma rodziców, przeżyło piekło i płynie nie wiadomo dokąd? W dodatku my nie znaliśmy angielskiego, a oni – polskiego.
- Dojeżdżamy do Pahiatua – anonsuje pani Stefania. – W języku Maorysów oznacza to „miejsce spoczynku bogów”. Tu właśnie był Polish Children’s Camp.
Dziś nie ma nawet śladu obozowych baraków. Stoi za to pomnik. Starsze panie i siwi panowie wysiadają z autokarów i fotografują się z marszałkiem Senatu, Bogdanem Borusewiczem. Mówią o nieludzkiej ziemi i podwójnym osieroceniu, bo jako dzieci stracili przecież nie tylko rodziców i rodzeństwo, ale i ojczyznę. Marszałek dziękuje władzom Nowej Zelandii za opiekę nad sierotami i za to, że pozwolono zachować im swoją narodową tożsamość.
Pani Krystyna Tomaszyk pokazuje mi, gdzie stały baraki. Obozowe uliczki miały swojskie nazwy: Warszawska, Zakopiańska, Lwowska… Tu była szkoła, tam mieszkali chłopcy, tam dziewczynki, dalej opiekunowie, tu był kościół, szpitalik – opowiada i pusta łąka zaludnia się nagle, ożywia…

***

W pobliskim miasteczku zwiedzamy niewielkie muzeum. Oglądamy kronikę filmową z 1944 roku. Kamera uwieczniła ten właśnie moment, gdy polskie dzieci po dwu tygodniach na oceanie przypłynęły do Wellingtonu. Na pokład okrętu wchodzi premier Peter Fraser. Gra orkiestra wojskowa. Szczęśliwi żołnierze nowozelandzcy witają się z bliskimi.
Media nagłośniły sprawę. Na polskie dzieci czekała dosłownie cała Nowa Zelandia. Gdy jechały z Wellingtonu do Pahiatua ciężarówkami, Nowozelandczycy machali do nich pozdrawiali, częstowali cukierkami, sokami. Uśmiechali się i sądzili, że dzieci odpowiedzą uśmiechem, a tymczasem mali Polacy byli przeraźliwie smutni.
Mieli nieobecne oczy i strasznie poważne buzie.

***

Obóz stał się ich domem na dłużej niż przewidywano, bo po konferencji w Jałcie powrót do kraju stał się niemożliwy. Polska dostała się w strefę sowieckich wpływów, a ziemie wschodnie Rzeczpospolitej, gdzie dzieci mieszkały przed wojną, zostały włączone do ZSRR.
- Dlaczego nie adoptowały was nowozelandzkie rodziny? – pytam.
- Nie chcieliśmy się rozdzielać, stanowiliśmy już jedną wielką rodzinę, byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Przejście przez Związek Sowiecki złączyło nas nierozerwalnie. Każdy z nas miał na ogół kilkoro rodzeństwa, więc trzeba by było rozdzielać rodziny, starsze rodzeństwo nie godziło się na to.
Nowozelandczycy zachowali się wspaniale. Zapraszali dzieci na weekendy i na wakacje. Zawiązywały się przyjaźnie, które przetrwały do dziś.
Mijały lata, dzieci przestały być dziećmi, pokończyły szkoły, potem uniwersytety, poszły do pracy, pozakładały rodziny.
Wiele dziewczyn z Pahiatua Children’s Camp poślubiło chłopców z tego obozu. Inne wyszły za mąż za Polaków, którzy po 1945 roku pojawili się w Nowej Zelandii z obozów jenieckich i koncentracyjnych w Niemczech. Część oczywiście znalazła sobie towarzyszy życia wśród Kiwi, jak sami siebie nazywają Nowozelandczycy.
Do dziś stanowią silną, zwartą grupę, która jest bardzo w Nowej Zelandii ceniona. Wielu z nich porobiło kariery zawodowe.
A ich dzieci i wnuki?
Są już Kiwi. Dzieci mówią po polsku, wnuki – rzadziej.
- Ale ważne jest to – tłumaczy mi pani Krystyna Tomaszyk, pisarka, kobieta nietuzinkowa, która przez pewien czas pracowała nawet jako wolontariuszka u matki Teresy w domu umierających w Kalkucie - żeby wiedzieli z jakiego kraju się wywodzą i aby byli z niego dumni. Ta wewnętrzna świadomość jest bardzo człowiekowi potrzebna. Bo w Nowej Zelandii każdy jest skądś. Nawet Maorysi są – jak się okazało - napływowi, o Brytyjczykach nie wspominając. Chodzi więc o to, by moi wnukowie wiedzieli, co to takiego ta Polska.
Pijemy kawę w cukierni w Wellingtonie. Z jej okien rozciąga się piękny widok na zatokę i marinę. Pani Krystyna mówi, że kocha Wellington. To jest jej miasto.
- A pani kim jest: Polką czy Nowozelandką?- pytam.
- Sama się nad tym nieraz zastanawiam. Czytam i piszę z podobną biegłością w obu językach. Ale swoje książki napisałam po angielsku i marzę o tym, by „Essence”, która opowiada o moim życiu, ktoś profesjonalnie przetłumaczył na polski. Myślę w obu językach, w zależności od kontekstu czy dziedziny moich rozważań. Nawet modlę się i po polsku i po angielsku, ale moje wewnętrzne dialogi z Bogiem prowadzę tylko po angielsku.
Gdy przyjeżdżam do Polski, czuje się Polką, w Wellingtonie – Nowozelandką. Ale jednak w środku jestem Polką. Nowa Zelandia to taki kraj, w którym bycie innym nie utrudnia życia, ale przeciwnie - ułatwia.

***

We wspomnieniach polskich dzieci z Nowej Zelandii zatytułowanych „Dwie ojczyzny” znajduję taką oto wypowiedź pana Antoniego Rybińskiego:
„Moi dziadkowie pochowani są w Polsce, ojciec w Katyniu, matka leży w Iranie, siostra w Stanach Zjednoczonych, a mnie pochowają w Nowej Zelandii…”.
Ot, polskie losy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto