Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Grudzień ’70 we wspomnieniach lekarzy. Kule w słoiku

Barbara Szczepuła
Po trzydziestu pięciu latach mylą się daty. Czy zwożenie rannych do kliniki rozpoczęło się w poniedziałek, czy we wtorek? Którego dnia przemawiał Kociołek? Kiedy pojawiły się czołgi na ulicach? Pytania mnożą się, ale od ...

Po trzydziestu pięciu latach mylą się daty. Czy zwożenie rannych do kliniki rozpoczęło się w poniedziałek, czy we wtorek? Którego dnia przemawiał Kociołek? Kiedy pojawiły się czołgi na ulicach? Pytania mnożą się, ale od ustalania dat są historycy, lekarze pamiętają pobitych i rannych, narastający nastrój grozy, przerażenie, ból i bezsilną złość.

***
Doktor Hanna Tosińska-Okrój zaczęła pracować w Klinice Chirurgii Urazowej 1 grudnia 1970 roku. To była jej pierwsza praca. Przez dwa tygodnie uczyła się zakładać gips na połamane ręce i nogi.
W poniedziałek piętnastego, a może to był wtorek, nieważne, więc od rana czuło się napięcie, wiadomo było, że coś się dzieje w mieście, ale to były przecież czasy, że tylko z Wolnej Europy można było dowiedzieć się o wydarzeniach na sąsiedniej ulicy, czy za rogiem, zatem ludzie powtarzali sobie informacje zasłyszane to tu, to tam, w końcu w stoczni pracowali sąsiedzi i znajomi, oraz znajomi znajomych…

***
Pierwszego dnia karetki przywożą mężczyzn pobitych przez milicjantów pałkami. Niewiele można się od nich dowiedzieć. Mówią: "my protestujemy, milicja nas atakuje" - wspomina profesor Janina Suchorzewska, anestezjolog
Doktor Tadeusz Bartoszewicz, wicedyrektor Instytutu Chirurgii każe wyciągać z magazynów polowe łóżka, dodatkowe środki opatrunkowe, zarządza również odesłanie do domów tych chorych, których stan zdrowia na to pozwala.
Szykują się na najgorsze.
Mają w pamięci wypowiedź premiera Cyrankiewicza z 1956 roku z Poznania. Kto podniesie rękę na władzę ludową, to władza ludowa mu tę rękę utnie.
Kiedy do salę reanimacyjną wwożą młodego człowieka doktor Janina Suchorzewska, chwyta laryngoskop by przeprowadzić intubację i widzi, że ranny ma w gardle nie tylko całe śniadanie, ale i kawałki płuc.
Tarnsporter przejechał mu przez brzuch.

***
Profesor Jerzy Dybicki, chirurg, pojechał karetką do Gdańska, bo dochodziły go słuchy, że milicja utrudnia zabieranie cywilów do szpitala. Przedzierając się przez kordony milicji dojechali pod płonący gmach KW PZPR.
Tłum krzyczał. Po chwili Dybicki zorientował się, że stoczniowcy chcą przewrócić karetkę. Stanął na stopniach samochodu i starał się przekrzyczeć krzyczących: Jesteśmy z wami! Przyjechaliśmy po rannych! I wtedy jeden ze stoczniowców zawołał: Ja go znam, to docent Dybicki! On operował moją matkę! Tłum rozstąpił się i pozwolono im przejechać w kierunku dworca.

***
Karetki przywożą po pięciu, sześciu rannych. Wszyscy śmierdzą gazem tak strasznie, że trudno to znieść.
Rannemu chłopcu, którego rozbiera doktor Tosińska wpadają z kieszeni dwa ugotowane kartofle zawinięte w papier. To jego drugie śniadanie.

***
Profesor Jerzy Lipiński, chirurg, wówczas adiunkt, wyciągnął trzy kule. Jedną z uda (były trudności, bo chłopak bardzo krwawił, więc nie mógł znaleźć kuli), drugą z ręki innego mężczyzny (kość była strzaskana), trzecią z ramienia kolejnego pacjenta. Do dziś ma te trzy kule schowane w słoiczku.

***
W izbie przyjęć przebierano rannych w pidżamy i szpitalne koszule, żeby nie było wiadomo kto jest stoczniowcem a kto milicjantem.
Doktor Tosińska pamięta, że którejś nocy jednego milicjanta przykryli kocem i pobili inni pacjenci leżący na tej samej sali .

***
- Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, że po 35 latach pamięta się liczbę rannych przyjętych do pierwszej kliniki – wspomina profesor Suchorzewska.
17 grudnia przyjęto 343 pacjentów.
Lekarze operują non stop. Dzień i noc. Głowy, brzuchy, klatki piersiowe, ręce i nogi.
Profesor Suchorzewska ciągle ma przed oczami taką scenę: doktor Oskar Jankau wychodzi z sali operacyjnej z kulą w ręku i mówi: - To niemożliwe. To straszne. Polak do Polaka.

***
Anestezjolog, doktor Teresa Król z chirurgiem doktorem Wiesławem Majewskim jadą karetką do Gdyni. Dyrektor Instytutu Chirurgii otrzymał informację, że szpital w Gdyni prosi o chirurga i anestezjologa. Zgłosili się z Majewskim na ochotnika. Jechał z nimi kierownik wydziału zdrowia, który siedział obok kierowcy i przez okno machał białą flagą. Niewiele to pomagało. Po ulicy sunęły transportery. We Wrzeszczu zatrzymano ich, legitymowano, to samo powtórzyło się w Sopocie. Wreszcie podjechali pod szpital w Gdyni. Słychać było strzały.
Otoczyli ich żołnierze i ormowcy z opaskami na rękawach. Nie pozwolili wejść do środka.
- Ale tam umierają ludzi, bo nie ma ich kto operować!
- Natychmiast wracać! – krzyknął oficer. A żołnierze zaczęli szarpać doktora Majewskiego, który mimo wszystko chciał wejść do szpitala.

***
Doktor Tosińska głaszcze po ręce chłopca, któremu amputowano nogę. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat.
Stoczniowcy opowiadają, że żołnierze i milicjanci byli w amoku. Bili co się ruszało, strzelali w ludzi, a nie w powietrze. Milicjanci z kolei mówią coś o Niemcach, którzy chcą zagrnąć Gdańsk.
Ranni boją się zostawać w szpitalu, wypisują się na własną prośbę i szybko znikają.

***
W nocy z 17 na 18 grudnia - wspomina profesor Suchorzewska - do gabinetu dyrektora Instytutu Chirurgii wkracza trzech tajników. Twierdzą, że są odpowiedzialni za przywracanie porządku.
- Przed wejściem do kliniki stoją dwa autobusy będziemy zabierać lżej rannych.
- Dokąd?
- Do więzienia.
- Nie mamy rannych, których stan zdrowia pozwala na opuszczenie szpitala - mówi dyrektor, profesor Stanisław Mlekodaj.
Po 15 minutach autobusy odjeżdżają puste, a w szpitalu zaczyna się ruch. Dyrekor wydaje polecenie wypisywania wszystkich, którzy mogą poruszać się o własnych siłach.
- Niech biorą koce, a jak nie mają butów bandażujcie im nogi i szybko do domów.
Następnego dnia o 7 rano tajniacy wracają i zaczynają spisywać wszystkich przyjętych w ciągu ostatnich 48 godzin.

***
Profesor Jerzy Dybicki wyjmuje z serwantki i pokazuje mi srebrny pucharek w którym leży na wacie kula.
- To była rana postrzałowa klatki piersiowej. Kula utkwiła na wysokości szóstego żebra. Wpadła do jamy opłucnej i nie uszkodziła żadnych organów. Miał chłopak szczęście! Wyszedł po 10 dniach.
- To jest pierwszy pomnik Ofiar Grudia’70 - mówi profesor.

***
Doktor Teresa Król i doktor Wiesław Majewski wracając pustą karetką z Gdyni, wstępują do szpitala w Redłowie. Ludzie z ranami postrzałowymi leżą na łóżkach i na podłodze, także na korytarzach. Wszędzie pełno krwi. Zabierają do Akademii Medycznej do Gdańska kilku najciężej rannych.
Doktor Król nie może zapomnieć przerażonych oczu dwudziestolatka postrzelonego w głowę i dramatycznego pytania: - Czy będę żył? Czy będę żył?
Jego nazwisko znajduje się na Pomniku Poległych Stoczniowców. Nazywał się Andrzej Perzyński.

***
17 grudnia 1970 roku Jerzy Dybicki szedł korytarzem i słyszał fragment rozmowy między Zenonem Kliszką a dwoma innymi osobami, których nazwisk nie poda. Jedna z tych osób doradzała sekretarzowi KC PZPR zburzenie stoczni. Lepsze to – mówiła - niż obalenie ustroju.

Korzystałam też z książek "Zostawić za sobą ślad" pod redakcją prof. Wiesława Markiewicza i "Droga do Akademii i samodzielności" prof. Jerzego Dybickiego.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Grudzień ’70 we wspomnieniach lekarzy. Kule w słoiku - Gdańsk Nasze Miasto

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto