Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Honory dla Yi Lijun. Profesor i jej mały cesarz

Magda Popek
fot. Robert Kwiatek
fot. Robert Kwiatek
Na swój ojczysty język przetłumaczyła kilkadziesiąt polskich dzieł literatury pięknej. Kocha Sienkiewicza, Mickiewicza i Olgę Tokarczuk. Wykształciła kilka, a może i kilkanaście pokoleń chińskich polonistów.

Na swój ojczysty język przetłumaczyła kilkadziesiąt polskich dzieł literatury pięknej. Kocha Sienkiewicza, Mickiewicza i Olgę Tokarczuk. Wykształciła kilka, a może i kilkanaście pokoleń chińskich polonistów.

Już samo to wystarczyłoby do tego, by Uniwersytet Gdański nadał chińskiej prof. Yi Lijun z Pekińskiego Uniwersytetu Języków Obcych tytuł doktora honoris causa gdańskiej uczelni.
Do tego można jeszcze dorzucić, że pani profesor kocha Gdańsk miłością pierwszą, bo jak sama mówi tu narodziło się jej małżeństwo, więc gdyby nie było Gdańska, nie byłoby też całej jej rodziny.
Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności, nic dziwnego, że z nadania tego honorowego tytułu cieszyły się zarówno władze UG, jak i sama pani profesor.
Uroczystość nadania tytułu doktora honoris causa odbędzie się dziś o godz. 10 w Bibliotece Głównej UG. Wczoraj prof. Yi Lijun spotkała się z dziennikarzami i studentami. Podczas konferencji z wielkim entuzjazmem opowiadała zarówno o swojej pracy, jak i miłości do wszystkiego co polskie. - Kiedy wybierałam kraj, w którym będę kontynuować studia, a było to w latach 50., miałam do wyboru tylko państwa socjalistyczne. Wyjazd do Francji czy Anglii był absolutnie niemożliwy - wspomina ze śmiechem. - Od razu zdecydowałam się na Polskę, bo była spośród państw socjalistycznych największa i najciekawsza. Poza tym od dziecka opowiadano mi o Koperniku, a ja byłam zdania, że naród, który wydał na świat tak wielkiego człowieka, jest wart poznania. Można więc powiedzieć, że całe moje dorosłe życie zdeterminował Kopernik.
Prof. Yi Lijun przekonywała także jak wspaniała jest polska literatura. - Sienkiewicz - niezwykły beletrysta. Jego Zagłoba jest wspaniały - mówiła z żarem. - Ale ja najbardziej kocham Mickiewicza, za jego liryczną poezję serca, za patriotyzm, zbuntowaną duszę.

Kocha Mickiewicza. Uwielbia Zagłobę. A o panu Wołodyjowskim mówi pieszczotliwie "mały cesarz". Profesor Yi Lijun, nazywana chińskim ambasadorem polskiej literatury, odbiera dzisiaj na Uniwersytecie Gdańskim tytuł doktora honoris causa, a rozmawiała z nią Ryszarda Wojciechowska

Jak się zaczęła Pani fascynacja językiem polskim? U Chinki to chyba nie jest takie zwyczajne.
To długa historia, ale postaram się odpowiedzieć krótko (śmieje się). Najpierw w Pekinie studiowałam filologię chińską. A w 1954 roku przyjechałam do Warszawy studiować filologię polską.
Z czystego sentymentu?
To było jeszcze inaczej. Wtedy między Polską a Chinami były bardzo ścisłe stosunki. Jak to między krajami z jednego obozu socjalistycznego. My przyjeżdżaliśmy do Polski. A Polska wysyłała swoich studentów do Chin. Mogłam sobie wybrać pewnie inny kraj, równie socjalistyczny, ale ja zachorowałam na Polskę.
Od czegoś ta choroba musiała się jednak zacząć. Zawsze jest jakiś "zarazek".
W moim przypadku była to "Oda do młodości" Adama Mickiewicza. Jeszcze studiując w Pekinie, przypadkiem trafiłam na ten wiersz, przetłumaczony na chiński. Zafascynował mnie. Przeczytałam "Odę" i pomyślałam, że Polska musi być zadziwiająca.
Jadąc po raz pierwszy w latach 50. do Polski, co Pani o naszym kraju wiedziała?
To, że Polska wydała wielu wspaniałych poetów. I to, że miała wielkiego astronoma Mikołaja Kopernika, a także wielką uczoną Marię Skłodowską-Curie. To chyba niemało (śmieje się).
Po studiach w Polsce wróciła Pani do Chin i od razu zajęła się tłumaczeniem?
Pamiętam, że moja pani promotor na Uniwersytecie Warszawskim zaprosiła mnie i kolegów po obronie pracy magisterskiej do swojego domu. I tam mnie spytała, co zamierzam robić. Odpowiedziałam, że wracam do Chin, aby przez dwa lata odpracowywać na wsi to, że mogłam tutaj studiować. I moja pani profesor rozgniewała się, krzycząc: - co pani sobie myśli? Że ja po to panią uczyłam, aby teraz ta wiedza marnowała się na wsi, dla chłopów?
Wzięła sobie Pani to do serca?
Tak. W rezultacie wylądowałam w pekińskim radiu. Tam przez dwa lata pracowałam jako dziennikarz. Nie używałam jednak waszego języka. Ale po dwóch latach napisałam petycję do partii, że skoro uczyłam się przez tyle lat języka polskiego, to szkoda, żeby się zmarnowało. I petycja zadziałała. Przeniesiono mnie do pracy na Uniwersytecie Pekińskim, na wydział języków obcych. Był rok 1962.
Ale jednak trafiła Pani na wieś. Na roboty.
Podczas rewolucji kulturalnej w latach 1970-1972. Pracowałam fizycznie, pod okiem nadzorców i żołnierzy. Ale nie tylko ja tak pracowałam. Cała uczelnia musiała się przenieść na wieś. Rewolucja kulturalna szalała. To była walka o przekształcenie inteligenckich dusz. Chciano nas nauczyć, że nikt nie powinien myśleć inaczej niż... (szuka odpowiedniego słowa).
Niż władza?
Władzy właściwie wtedy w Chinach nie było. Tylko "banda czworga", jak ich nazywano. Żona Mao Zedonga i jeszcze troje kompanów. To w ich rękach była władza. Wtedy nikt się nie odważył tłumaczyć.
Tłumaczenie literatury obcej, zwłaszcza klasycznej, było traktowane przez nich jako burżuazyjne ciągoty. Można się było bawić w tłumaczenie, ale bez honorarium i anonimowo. Jeszcze przed wyjazdem na wieś zaczęłam tłumaczyć Mickiewicza "Dziady. Część III". Wiedziałam o marcu 68 w Polsce i o roli "Dziadów". Intrygowało mnie, dlaczego jeden dramat potrafił tak głęboko wstrząsnąć Polakami. Dlaczego "Dziady" wyprowadziły na ulicę tyle młodzieży?
Na wsi dało się tłumaczyć?
Zabrałam ze sobą słownik języka polskiego i właśnie "Dziady". Z tym pojechałam. Tłumaczyłam najpierw w szałasie, w którym mieszkałam. A potem już przenosiliśmy się do domów, które zbudowaliśmy. Przez dwa lata postawiliśmy tam uniwersytet. Sami kopaliśmy ziemię, wylewaliśmy fundamenty, stawialiśmy mury. Zostawiliśmy po sobie porządny uniwersytecki gmach. A potem wróciliśmy do miasta. I już na dobre zajęłam się tłumaczeniem.
Przetłumaczyła Pani dzieła kilkudziesięciu polskich pisarzy i poetów na chiński. Od Mickiewicza, Sienkiewicza po Lechonia, Miłosza i Szymborską. Ale który z tych pisarzy czy poetów tak najbardziej Pani w duszy gra?
Z poezji to jednak Mickiewicz. A w prozie najważniejszy jest dla mnie Sienkiewicz. Ja ich obu darzę wielką miłością i z wielką miłością tłumaczę. W Mickiewiczu najbardziej mnie porusza ta jego nostalgia za stronami z lat dzieciństwa. Ja też coś podobnego przeżyłam. Jako dziecko musiałam opuścić rodzinną wieś. Krainę szczęśliwości, jak mi się wydawało. Bo mój dom rodzinny został uwłaszczony przez chłopów. Więc rozumiem te mickiewiczowskie porywy serca. Poza tym dla mnie fascynujący jest ten jego buntowniczy patriotyzm. A "Dziady" to arcydzieło.
A Henryk Sienkiewicz, w czym jest dla Pani pociągający?
Dzięki niemu fascynuje mnie historia Polski. To u niego można przeczytać, jakim wspaniałym krajem była Polska. Krajem, który doznał tylu klęsk, a jednak nie dał się wbić w ziemię. I nadal trzyma się mocno. A poza tym ci jego bohaterowie. Mnie się szalenie podoba Zagłoba.
A dlaczego właśnie on?
Kocham w nim tę witalność, energię, podejście do życia. Ten dowcip i to oleum w głowie, dzięku czemu wymyśla te wszystkie swoje fortele. W literaturze chińskiej mamy podobną sławną postać. Nazywa się Czeng Jao Jin. Ale moim zdaniem, Czeng Jao Jin jest mniej interesujący niż Zagłoba. Tak więc mogę powiedzieć - Zagłoba górą. Oboje z mężem lubimy też... małego cesarza.
Mały cesarz to...
Pan Wołodyjowski oczywiście. Uwielbiamy te fragmenty, kiedy Zagłoba podczas walki chowa się za Wołodyjowskim. A pytany - dlaczego jest w tyle, odpowiada - skoro mój uczeń zwyciężył, to po co ja mam walczyć?
Pani profesor tłumaczyła też Witolda Gombrowicza. On jest trudny dla Polaków, a co dopiero dla Chińczyków.
"Ferdydurke" tłumaczyliśmy z mężem mniej więcej tak długo jak "Ogniem i mieczem". To prawda, że Gombrowicz jest trudny. Chwilami wydawało się, że za trudny. Bo ja się wychowywałam w duchu romantyzmu. A tu coś nowego. Jednak wciągnął mnie. Bardzo mi się spodobała ta wieczna walka człowieka z jego własną maską. Zrozumiałam, że kiedy człowiek się spotyka z człowiekiem, to nie jest to spotkanie dwóch serc, tylko właśnie... maski z maską.
Już wiem, co w polskiej literaturze kocha Pani profesor. A co lubią Chińczycy?
Teraz Gombrowicz jest u nas popularny. Gao Xing, znany krytyk chiński, redaktor "Literatury na Świecie", niedawno napisał o Gombrowiczu: "Spóźniony pisarz, spóźniony przekład", ponieważ przed 66 laty Gombrowicz był już sławnym na świecie pisarzem, a w Chinach dopiero w 2004 roku pojawił się przekład jego "Ferdydurke". Jednak ta książka się nie spóźniła i nigdy nie spóźni. Bo Gombrowicz - jak objaśniał dalej Gao Xing - pokazał najprawdziwszą prawdę duszy ludzkiej. Polacy zawsze traktowali literaturę jak sprawę służby narodowej. Byli rzecznikami narodu albo jego sumieniem. A Gombrowicz przeciwstawiał się tym wymaganiom, nawet szydził z odgrywania takiej roli. Nieugięcie stał za całkowitą wolnością literatury. Dawniej gdyby ktoś w Chinach tak napisał albo tak mówił, byłoby to kontrrewolucyjne spojrzenie. Widać, jak wiele się jednak zmieniło.
A poza Gombrowiczem, Chińczycy jeszcze kogoś znają z naszej literatury?
Popularna jest także Olga Tokarczuk. Tłumaczyliśmy dwie jej książki: "Prawiek i inne czasy", a pół miesiąca temu wydano jej "Dom dzienny dom nocny" w naszym tłumaczeniu.
W zestawie Pani tłumaczeń nie widziałam jednak Lema.
Bo go nie tłumaczyłam. Jeden z moich kolegów przełożył "Solaris" na chiński, ale z angielskiego.
O plany mogę zapytać?
Chcemy z mężem dokończyć tłumaczenie "Pana Wołodyjowskiego". Tylko on nam został z Sienkiewiczowskiej trylogii. Są, co prawda, wcześniejsze tłumaczenia Sienkiewicza z angielskiego. Ale muszę powiedzieć, że kiepskie. Widzę w nich sporo błędów obyczajowych. Czytając, chwilami miałam wrażenie, że to nie ma nic wspólnego z prawdą literacką. Tłumacz nie wiedział, na przykład, co to jest rozsyłanie wici. Źle zinterpretował pospolite ruszenie i tak dalej. Tłumaczył więc po swojemu. To jest tak śmieszne, że aż straszne. A ja chcę dać Chińczykom prawdziwego Sienkiewicza. Zresztą nie tylko on ma pecha do tłumaczeń. Wisława Szymborska także. Jej wiersze również były brane na warsztat przez innych tłumaczy. Jeden z czytelników napisał do mnie - czytałem wiersze Szymborskiej w tłumaczeniu... tu pada nazwisko tłumacza. I chyba ten wiersz jest strasznie zniekształcony. Więc czują to sami czytelnicy. Czują, że niektórzy w Chinach zepsuli polską poezję. Ja chcę to po nich naprawić. Nie pozwolę na to, żeby zniekształcano coś, co kocham.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Giganci zatruwają świat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto