Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jacek Fedorowicz: księgowy humoru

Ryszarda Wojciechowska
Fot. Robert Kwiatek
Fot. Robert Kwiatek
Kiedyś po każdym programie dzwoniłam do niego i mówiłam: Jacku jesteś genialny. A on mi na to: Dziękuję. Wiem. I to była cała nasza rozmowa. ***** Jak to na benefisie, najciężej pracował sam jubilat.

Kiedyś po każdym programie dzwoniłam do niego i mówiłam: Jacku jesteś genialny. A on mi na to: Dziękuję. Wiem. I to była cała nasza rozmowa.

*****

Jak to na benefisie, najciężej pracował sam jubilat. I miał dla kogo. Gdyńskie „Ucho” pękało bowiem w szwach. A salą co chwilę wstrząsały salwy śmiechu. To Gdynia, a nie Warszawa, urządziła Jackowi Fedorowiczowi benefis (troszeczkę spóźniony) z okazji jego 70 urodzin. A on zrewanżował się miastu i jego mieszkańcom deklaratywnym zapewnieniem: Czuję się Gdynianinem. W Gdyni przeżyłem swój pierwszy udany podryw, zakończony małżeństwem, pierwszą komunię świętą, pierwszą stałą, ale niejawną pracę w drukarni wojskowej. I tam też po raz pierwszy zobaczyłem siebie w druku, w piśmie, które się nazywało „Medyk gdański”. Tutaj, po raz pierwszy, w 1981 roku, udało mi się zakończyć bieg długodystansowy "Solidarności". I co ważniejsze, udało mi się nie być ostatnim - żartował w swoim benefisowym przemówieniu.

Gdyńskie korzenie, a właściwie... korzonki

Pierwszym, który tu przyjechał do Gdyni był jego stryj, Wacław - absolwent pierwszego rocznika szkoły morskiej. Ale stryj zamiast pływaniem zajął się kolekcjonowaniem statków. Przed wybuchem wojny był już współwłaścicielem pięciu.
- One nie były o wiele większe od kajaka, ale dopływały aż do Morza Północnego. Stryj sprowadził do firmy mojego ojca Janusza, Janusz żonę Wandę. A ona urodziła mnie 18 lipca 1937 roku o godzinie 5 rano. To jedyny wypadek w moim życiu, że udało mi się tak wcześnie, bez budzika. Rzecz odbyła się na Wzgórzu Focha przy ulicy Mikołaja Reja 17, na pierwszym piętrze, po lewej stronie od klatki schodowej. Po lewej, a nie po prawej. Mówię tak szczegółowo, bo jutro się tam wybieram, żeby sprawdzić czy tablica jest już wmurowana - skwitował artysta z humorem.
Jako dwulatek, tuż przed wybuchem wojny, razem z mamą prawdopodobnie ostatnim pociągiem, opuścili Gdynię i pojechali do Warszawy. Tam przetrwali wojnę.
Mama przez ten czas wychowywała go w kulcie Gdyni. Wkładała mu do głowy, że Gdynia to raj na ziemi. Wychowanie było skuteczne. Bo jak wrócili do miasta w 1945 roku, to nic go tu nie rozczarowało.
- I tak jest do dziś - zapewnia.

Chłopak takie... ćwierć porcji

Z tego powojennego okresu zachowały się pierwsze przyjaźnie.
Benedykt Wietrzykowski to kolega Fedorowicza.
- Jesteśmy chłopakami z jednej ulicy. Ze Słupeckiej, Ja mieszkałem pod numerem 12A, a Jacek pod 22. Rzeczywiście był od nas mniejszy. Jak to on sam o sobie mówi - takie ćwierć porcji.
Może nie grał w piłkę najlepiej, ale dowcip, jak pamiętam, już w dzieciństwie miał odmienny, niż pozostali z nas. Jakiś taki inteligencki i chyba dorosły. Myślę, że dar artystyczny miał po swojej babci, która była też szalenie dowcipna. Taka artystka właśnie. Z Jackiem przeżyliśmy na tej ulicy razem jakieś pięć lat, do 1950 roku. Pamiętam, że jego tata miał jako jedyny na Słupeckiej auto. To był Adler junior, z brezentem na dachu. Jacek z kolei pamięta, że robił zakupy w sklepiku mojego ojca. Nawet napisał o tym ciepło we wspomnieniach.

Żona zdobyta za dług

Młodość Jacka Fedorowicza to liceum plastyczne. Z budynku w Orłowie udało mu się wyrwać piękną maturzystkę. Połączyły ich poglądy i tradycje rodzinne. Ona podobnie jak on była dzieckiem wroga ludu.
Fedorowicz żartobliwie opowiada historię ich miłości. Dorabiał jako rysownik. Bardzo udatnie. I dzięki temu miał pieniądze, które pożyczał pięknej maturzystce. Piękna maturzystka stała się wkrótce piękną studentką.
- A kiedy dług doszedł do kwoty - przez całe życie będę to pamiętać - 1600 złotych, nie miała innego wyjścia, musiała za mnie wyjść - wspomina dodając, że są małżeństwem do dziś.

Malarz olejny niesprzedawalny

Po Liceum Sztuk Plastycznych przyszedł czas na studia. Jacek Fedorowicz ukończył Wydział Malarstwa Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku.
Dziś mówi o sobie skromnie, że jest artystą dyplomowanym. Malarzem olejnym, sztalugowym, niesprzedawalnym. Co było potem powodem do częstej zmiany zawodów.
Z tamtego studenckiego czasu, Jacka pamięta rysownik Zbigniew Jujka.
- Zapamiętałem go głównie z tego, że na zajęcia wpadał zazwyczaj jako ostatni. Wpadał na chwilę. I nieważne czy do namalowania był akt czy martwa natura, on robił co trzeba i wybywał.
Prawda jest taka, że to nad czym większość z nas ślęczała przez pół dnia, on wykonywał w kilkadziesiąt minut. I już biegł do swego kabaretu. Do tego, co go wtedy najbardziej pociągało, pasjonowało. A malował świetnie. Był taki zadziorny, ostry, wyraźny w kolorze. Jemu to wszystko naprawdę łatwo przychodziło. Takie odnosiłem wrażenie. Nie musiał szukać, żeby się artystycznie określić. On od razu wiedział, co chciał narysować.
Z Fedorowiczem łączy ich też jeszcze jedno stała rubryka w "Dzienniku Bałtyckim". Najpierw rysował w nim Jacek i wtedy ta rubryczka nazywała się "Aktualności". A kiedy Jacek zdecydował o tym, że się przenosi do Warszawy, zaproponował prowadzenie "Aktualności", które stały się "Dzienniczkiem" Jujce.
O kabarecie Bim-Bom w życiu Fedorowicza można mówić i pisać wiele.
On sam wspominając na benefisie tamten czas twierdzi, że wiele zawdzięcza Bobkowi Kobieli.
- W Bim-Bomie patrzyłem w tego starszego kolegę jak w obraz. I starałem się wszystko wyłapywać. Kobiela był niezwykłym aktorem i grał jak na owe czasy niezwykle nowocześnie. Stosował ograniczone środki. Był szalenie inteligentny i dowcipny. Wiele jego uwag zapamiętałem na całe życie. To on mnie wciągnął po raz pierwszy na zawodową scenę. Najpierw do Teatru Wagabunda. A potem do wspólnego telewizyjnego programu "Poznajmy się".
Reżyserem tego programu był Jerzy Gruza, który z Fedorowiczem przygotowywał też następny, niezwykle popularny program pt. "Małżeństwo doskonałe".
- "Poznajmy się" - w nim uczyliśmy Polaków tego, że jako naród też potrafimy się bawić i śmiać - wspomina Gruza.

Z paniami na palcach

- Kiedyś go nazywaliśmy księgowym humoru. On jest precyzyjny jak szwajcarski zegarek. Logiczny aż do bólu. Sprawny. Znający zawód rozśmieszacza publiczności od podszewki. Efekt sceniczny oblicza niemal w matematyczny sposób. I na tym wygrywa. W odróżnieniu od tych wszystkich, którzy liczą tylko na intuicję albo improwizację. U niego improwizacja jest zawsze dopracowana.
Pytany o wady Fedorowicza, Gruza odpowiada: - Wady? Jak każdy człowiek jest pełen wad. Ale on je w umiejętny sposób ukrywa. Stara się je maskować albo wykorzystać. I w tym zakresie jego inteligencja jest również fantastyczna. Podejrzałem kiedyś, jak on się ustawia do zdjęć z paniami. Zawsze wtedy leciutko unosi się na palcach. Po to, żeby wydać się wyższym. Widać lubi kreować rzeczywistość i to także z lekkim humorem.
Tak, Fedorowicz może się wydawać panem o smutnej twarzy - przyznaje reżyser. Ale co z tego? To jego wielka zaleta. Historia filmów zna wielu komików o smutnych twarzach. Z wesołego komika ludzie się rzadko śmieją. Dopiero twarz zadumana czy smętna daje komiczne efekty. Jacek to osobowość bardzo bogata. Ukierunkowana na sukces. I korzysta ze wszystkich swoich zdolności. A ma ich wiele. Nie można powiedzieć, że jest najlepszy w skeczu, a gorszy w aktorstwie czy w pisaniu scenariuszy - twierdzi Gruza.

Zdanie na temat wszystkiego

Aktorka Zofia Czerwińska słysząc, że chcę rozmawiać o Fedorowiczu mówi: - Jacuś? Boże, znamy się niewyobrażalnie długo. Bo od 1956 roku. Wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Był jak dziś szczupluteńki niczym niteczka. Przychodził do sopockiego SPATiF-u razem z Cybulskimi - Zbyszkiem i Elą. Od pierwszego momentu znajomości znaleźliśmy wspólny język. Tak myślę. Nadajemy na tych samych falach. Dla mnie to mistrz polskiej satyry.
Kiedyś po każdym programie dzwoniłam do niego i mówiłam: Jacku jesteś genialny. A on mi na to: Dziękuję. Wiem. I to była cała nasza rozmowa.
Aktorka przyznaje, że Jacek Fedorowicz nie jest człowiekiem wylewnym. Określiłaby go nawet introwertykiem. Nie zwierza się. Tylko patrzy i słucha. I jak rasowy satyryk zostawia dla siebie tę satyryczną puentę, która mu nagle w towarzystwie przyszła do głowy.
- Jacek ma swoje zdanie na temat wszystkiego co widzi i słyszy. I co najważniejsze on się z tym zgadza.
Jej zdaniem Fedorowicz to także bardzo utalentowany aktor. Chociaż wszedł do tego zawodu z tak zwanego off-u. Ona z Jackiem wspólnie grywała w filmach Barei. Chociaż tete a tete na planie nie było..
- Już w Warszawie - wspomina dalej Zofia Czerwińska - byliśmy długo sąsiadami. Dopiero niedawno Jacek przeprowadził się trochę dalej i „eleganciej”. Ale cały czas spotykają się w parku, na spacerze z psami.
- Bo trzeba pani wiedzieć, że oboje jesteśmy psiarzami - tłumaczy.
Sam jubilat pytany o słabości w życiu odpowiada: - Nie piję, nie palę i niech Państwu to wystarczy. Śmiało przyznaje się, że jest dziadkiem, a nawet rzuca prosto w oczy, że jest pradziadkiem.
- Tak, od trzech lat. I jestem z tego niesłychanie dumny. Dzisiaj o własnych siłach wszedłem na scenę. Co prawda, po schodkach mnie wnieśli. ale dalej już o własnych było - żartował przy burzy braw. - Nawet przysiad mogę zrobić tyle, że w jedną stronę. Ze wstawaniem już troszeczkę gorzej.

Niełatwo nie być Rossem

Do swojej popularności podchodzi z umiarkowanym dystansem mówiąc, że często mylono go z Tadeuszem Rossem. I zdarzało się, że na ulicy wołano za nim Zulu Gula. A jemu gula rosła troszeczkę ze złości. Ale Ross też nie miał łatwo. Bo jeszcze od niedawna składano mu kondolencje z... powodu odejścia z telewizji.
Nie jest łatwo w show-biznesie.

od 7 lat
Wideo

Zmarł Jan Ptaszyn Wróblewski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto