Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Karolak: Za chwilę mogę się widzom przejeść

Ryszarda Wojciechowska
Tomasz Karolak: Dopiero kiedy zobaczyłem siebie na ekranie, stwierdziłem, że nie jestem takim superprzystojniakiem, jak sądziłem.
Tomasz Karolak: Dopiero kiedy zobaczyłem siebie na ekranie, stwierdziłem, że nie jestem takim superprzystojniakiem, jak sądziłem. fot. Piotr Król.
Przez ostatnie miesiące myślał tylko o"Milionie dolarów". Taki bowiem tytuł nosi najnowszy film z jego udziałem. Z Tomaszem Karolakiem o graniu z hollywoodzkimi gwiazdami, tabloidowym opluwaniu i wykuwaniu charakteru - rozmawia Ryszarda Wojciechowska.

Poszło jak burza. Jeszcze przed paroma laty był pan jedynie aktorem teatralnym, a teraz, proszę, i pana dopadła popularność. Z szybkością błyskawicy przenosi się pan z planu filmowego na plan.

Ja wiem, czy to wszystko poszło jak burza? Ja sam bym powiedział, że dochodziłem długo do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Zresztą, co to znaczy popularność? Miara popularności nie jest żadną miarą. Dzisiaj łatwo wykreować gwiazdę. Wystarczy taką osobę pokazywać co drugi dzień w telewizyjnym serialu. Nawet w nie najlepszym. I już będzie rozpoznawana. Moją popularność zbudowała nie tylko główna rola w serialu "39 i pół". Ale też role pomniejsze, drugoplanowe, w filmach i różnych serialowych produkcjach, przy których ciężko pracowałem.

Te pierwsze role na ekranie pojawiły się w 2003 roku.

Ale wcześniej świadomie byłem tylko aktorem teatralnym. I to trwało dziesięć lat. W swoim pierwszym serialu zagrałem, mając 33 lata. Wiek chrystusowy. To mi pozwala cały czas zachować pewien dystans do zawodu. Jeszcze dobrze pamiętam momenty, kiedy pożyczało się dwadzieścia złotych od przyjaciół, żeby przeżyć w Krakowie, a potem w Łodzi. Ale niedosytu w życiu nie czuję. Myślę, że to wszystko przyszło do mnie wtedy, kiedy miało przyjść.

Pan jest aktorem dobrze wykształconym, po szkole teatralnej w Krakowie.

I po Uniwersytecie Warszawskim.

Tak, wiem, studiował pan resocjalizację. Ale do szkoły aktorskiej zdawał pan czterokrotnie. Czego uczy takie poczwórne stawanie do egzaminu?

Dystansu do tego, co się robi.

Nie ma w panu takich myśli zaprawionych goryczą, że nie poznali się na mnie, a ja jestem teraz znanym aktorem?

Nie ma. To nie jest tak, że nosi się tę traumę latami. Janusz Gajos, naprawdę wybitny aktor, też zdawał do szkoły aktorskiej cztery razy. Więc ja pamiętam, że kiedy po raz kolejny się nie dostałem, wziąłem sobie przykład pana Janusza do serca. Tłumacząc, że muszę przewalczyć te moje problemy z dykcją, czyli słynną diastemę, którą zawdzięczam szparze między zębami.

Ale można się było poddać.

Za pierwszym razem myślałem, że się dostanę, ponieważ jestem osobowością. Ale życie szybko weryfikuje takie idealistyczne wyobrażenie o sobie. A za drugim i trzecim razem zdawałem egzaminy, ale byłem pod kreską. Zabrakło mi kilku punktów do szczęścia. Wierzyłem jednak, że mam szansę i za czwartym razem zdałem już po ciemku, z zamkniętymi oczami.

Podobno kiedyś pan uważał, że jest podobny do Pawła Deląga.

(Śmieje się). Jak się już człowiek dostanie do elitarnej szkoły, to pojawia się takie mniemanie o sobie na wyrost. Na pierwszym roku myślałem, że jestem superprzystojniakiem. Ale to, kim jestem naprawdę, zweryfikowałem podczas pierwszego pokazu filmu "Ciało". Zobaczyłem, że niekoniecznie jestem w typie amanta (śmieje się). To niemożliwe, żebym to był ja - myślałem, widząc siebie na ekranie.

A propos szpary między zębami, kiedy rozmawiałam z Januszem Kondratiukiem, pytając go, jak wybierał aktorów do filmu "Milion dolarów", usłyszałam, że dostał pan tę rolę właśnie dzięki tej szparze.

Nie wiem, czy rzeczywiście tak było. Los nas zetknął w nietypowych okolicznościach. Latem odbierałem na Festiwalu Dobrego Humoru w Gdańsku nagrodę aktorską. Chciałem wrócić szybko do Warszawy samolotem. Ale lot został odwołany. Tym samym samolotem miał lecieć Kondratiuk. I tak oto obaj trafiliśmy do tanich linii kolejowych. I tam w "Warsie", na wykrzywionych krzesełkach, przez siedem godzin rozmawialiśmy, opowiadając sobie pół życia. Już wtedy wiedziałem, że z Januszem na pewno złapię porozumienie na planie. I tak się stało. Myślę, że my bezbłędnie trafiamy w ten sam rodzaj humoru, który nie polega na puszczaniu oka do publiczności. Brałem udział w różnych komediach, także w wyciskaczach śmiechu, ale komedia "Milion dolarów", kręcona w Gdańsku, będzie śmieszyć przede wszystkim charakterami tych ludzi, ich pragnieniami i marzeniami. (Robi się głośno na sali. Słychać muzykę). A to jest muzyka z tego filmu. Andrzej Grabowski wokal, a ja gram na saksofonie.

Gra pan na saksofonie, czy tylko markuje na potrzeby filmu?

Nauczyłem się troszkę grać na tym instrumencie. Nawet wymyśliłem pewien motyw muzyczny, siedząc nad brzegiem Motławy i patrząc w dal.

Kiedy tak słucham, to mam skojarzenie od razu z serialem "39 i pół". Tam też był pan muzykiem.

To nie będzie podobna rola. W serialu "39 i pół" jestem muzykiem rockowym. W "Milionie dolarów" staję się kompletnie kimś innym. Człowiekiem z bluesa. W moim bohaterze nie ma nic z rockowego sznytu. Ta postać inaczej się "ślamazarzy". To pogodzony z życiem bardzo spokojny człowiek.

Niedawno wziął pan udział w hollywoodzkiej produkcji "Get Low" z Robertem Duvallem i Billem Murrayem w rolach głównych.

Zagrałem w "Get Low" naprawdę niewielką rolę, ale sam wyjazd na plan i granie u boku Duvalla to już była niesamowita przygoda. Nawet nie wiem, czy ten cały wątek bandycki z moim udziałem znajdzie się w europejskiej wersji filmu. Ponieważ przygotowywane są dwie wersje - krótsza na Europę i dłuższa na Stany Zjednoczone. To nie ma jednak żadnego znaczenia. Bo wkrótce będę tam prawdopodobnie jechać po raz drugi. Nie mogę jednak nic więcej powiedzieć. Bo jesteśmy w trakcie podpisywania umowy.

Widzi pan, że aż ślinę przełknęłam z ciekawości.

(Śmieje się) Widzę. Proszę mnie zrozumieć, nie mogę nic więcej powiedzieć.

Ale co zostaje po takiej hollywoodzkiej przygodzie?

Wie pani, to było spotkanie z marzeniami. Na planie "Get Low" zetknąłem się z dwoma aktorami, których cenię najbardziej na świecie. To było tak, jakbym dosięgnął aktorskiego nieba. Mało tego, przez dwa tygodnie obserwowałem, jak oni pracują. I to jest dopiero niebywała szkoła i przygoda dla takiego aktora jak ja. Tam podejście do filmu jest o wiele bardziej na serio niż u nas.

Wracam do tej popularności. Ostatnio często gości pan w tabloidowym świecie. Między innymi za sprawą serialu "39 i pół". Pisano na przykład, że dalszej części nie będzie, bo panu się dialogi w scenariuszu nie podobały. Znaczy, że kaprysi.

Wie pani, mnie już ręce opadły. To tylko tabloidowe wymysły. Nigdy nie miało być czwartej części serialu. Kiedy przystępowaliśmy do jego realizacji, miało być tylko 39 i pół odcinka. I tyle. A reszta była podsycaniem atmosfery wokół mnie. Ja się od tego odcinam.

Czemu bulwarówki zagięły na pana parol? Bo nie lubią ludzi, którym się powiodło?

Na polskim rynku prasowym panuje swego rodzaju hipokryzja. Wydawnictwa prasowe, które wydają tabloidy, mają również poważniejsze, lifestylowe pisma. I to polega na tym, że kiedy opluwa mnie "Twoje Imperium", to pani z "Twojego Stylu" dzwoni do mnie z prośbą o duży wywiad na temat opluwania mnie przez tabloid. Wszystko oczywiście dzieje się w ramach jednego wydawnictwa. Więc ja nie udzielam w takiej sytuacji wywiadów.

I robi pan swoje. Ostatnie miesiące miał pan bardzo pracowite. Na planie "Miliona dolarów". Wcześniej było "Ciacho", projekt "Dziecko". Z planu na plan.

Oczywiście. To moja praca. Mam rodzinę i muszę z aktorstwa żyć. Więc się nie skarżę. A to, że ona się wiąże z byciem w telewizji czy w filmie? Ja w tym nie widzę nic nadzwyczajnego. To tylko ludzie robią z tego takie halo. Ale to nie powód, żeby na mój temat miały się ukazywać kłamliwe informacje.

Nie ma pan momentów zniechęcenia zawodem?

Nie zawodem, ale mentalnością Polaków. Kiedy widzą człowieka znanego z telewizji, to w pierwszym odruchu wyjmują telefon komórkowy i robią mu zdjęcie. Nie wiadomo po co. Bo co? Żeby przesłać potem na portal internetowy? Tak się ukazały moje zdjęcia z plaży, na której byłem całkiem prywatnie. To są dla mnie rzeczy niezrozumiałe, ale i z tym muszę się pogodzić.

Janusz Kondratiuk twierdzi, że pan ma bardzo dobrze poukładane w głowie.

Staram się być normalnym człowiekiem.

Ale może zawirować człowiekowi.

Nie wiem, co to znaczy - zawirować, czyli, co się wtedy robi z człowiekiem?

Wtedy ma się odlot, palmę. Ale może wychowanie w rodzinie wojskowej ma wpływ na to, że panu się nie przewraca w głowie?

Być może. Ojciec był oficerem, mama podoficerem. I dyscyplina była na pierwszym planie. Ale nie tylko w tym rzecz. Jak się długo do czegoś dochodzi i pracuje się na to ciężko, jak się przez lata gra w teatrze za grosze i często się nie ma na przeżycie, to takie rzeczy wykuwają człowieka. I nawet wtedy, kiedy zarabiam więcej i czuję akceptację widzów, pamiętam o tamtych czasach. To było jeszcze tak niedawno. I te wspomnienia trzymają mnie w ryzach. To chyba prosta filozofia. Za chwilę, proszę pani, mogę się przejeść widzom. Nie ja pierwszy i nie ja ostatni. I wtedy trzeba będzie robić coś innego.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Karolak: Za chwilę mogę się widzom przejeść - Warszawa Nasze Miasto

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto