Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kim pan jest, panie Kononowicz?

Urszula Dąbrowska,Anna Łubian
Pomysły ma proste jak drut: – Więźniowie niech budują drogi, więcej policjantów na ulicach, zakłady otworzyć, młodym pracę dać – i najważniejsze – żeby starsi ludzie mogli spokojnie chodzić, bo mamusię ...

Pomysły ma proste jak drut: – Więźniowie niech budują drogi, więcej policjantów na ulicach, zakłady otworzyć, młodym pracę dać – i najważniejsze – żeby starsi ludzie mogli spokojnie chodzić, bo mamusię chuligani zaczepiają, kamieniem w nią raz rzucili.
****
Ja się spodziewam się, że w tych wyborach dostanę jakieś trzysta, czterysta procent głosów – mówił szczerze Krzysztof Kononowicz, kandydat na prezydenta Białegostoku. W swojej dzielnicy Starosielce budzi śmiech, ale i strach.
Przez ostatnie dni stał się najpopularniejszą postacią w kraju. Na internetowym forum lawina postów na jego temat: Białystok za Kononowicza przeprasza, Warszawa wybacza, Kraków gratuluje, Kalisz „zazdraszcza", Rzeszów „łączy się w bólu".
Na Allegro, za jego turecki sweterek ktoś chce zapłacić prawie milion złotych. W piątek, kiedy rozdawał ulotki pod pomnikiem Piłsudskiego w Białymstoku, młodzi ludzie zaczepiali go: „Pan Krzysiu?". Kandydat kiwał speszony. „Grabula. Pan jest gość!" I fotografowali się z nim, pokazując palcami wiktorię.

Kasztanka Kononowicza

Spot wyborczy kandydata nie kłamał. Mieszka w swojej posiadłości, w drewnianym domku, razem z mamusią. Bramkę do posiadłości zamyka na klucz. Na środku podwórza wielka sterta drewna i śmieci. Pod plandeką duma rodziny: pięcioletni, dostawczy Lublin. Labiryntami dochodzi się do kuchni, gdzie mamusia właśnie smaży placuszki. Przy piecu suszą się skarpetki. Zaduch nie do wytrzymania. Kandydat rozkłada zdjęcia tatusia, który „jest już w niebie", na kraciastej ceracie kuchennego stołu.
– Mamusia, przetrzyj! – rzuca, bo tatuś jest dla niego jak święty.
– W niewoli niemieckiej był, potem w ruskiej, za Sowieta siedział na Kopernika (ulica, gdzie znajduje się więzienie - dop. red.), bo był w AK – opowiada z namaszczeniem. Nie bardzo wiadomo, kiedy było to „za Sowieta", bo rodzice Kononowicza przyjechali do Polski z Białorusi, z ostatnią falą repatriantów w 1958 roku i zamieszkali w Wilkowie pod Kętrzynem. Tam prowadzili duże gospodarstwo, a Krzysztof poszedł do szkół.
– Na czwórki się uczyłem – wyznaje. – A przedmiot najbardziej lubiłem to gospodarka. Jak szło orać, to się o to z bratem biłem się. I konie cztery mieliśmy i moją Kasztankę. Piłsudski miał podobną. I jak przyjechaliśmy do Białegostoku w 1975, bo rodzice sprzedali gospodarkę za rentę, to ja do tej pory za nią tęsknię.

Świnek pięć

Pan Krzysztof skończył szkołę zasadniczą na kierunku mechanik kierowca i poszedł do roboty. W różnych zakładach pracował. Najpierw w „Transmleczu".
– Byłem wiceprzewodniczącym Solidarności – ujawnia opozycyjną kartę swego życiorysu. – Milicja szukała mnie, przyjeżdżała tutaj do mamusi i tatusia, ale ja uciekłem na Białoruś. Tam schowałem się w domku, co po rodzinie został, a brat chodził mi po zakupy. A potem wróciłem. Na granicy problemu nie było, bo ja po zlewki dla prosiaków ze Straży Granicznej brałem i wszystkich tam znam, wszystkich komendantów, zapytajcie.
Od dwunastu lat jest bezrobotny. Pięć świnek sobie hoduje. Jedną ksiądz już zamówił na święta. Ale wcześniej cztery lata pracował jako gospodarczy w urzędzie miejskim. Napatrzył się.
– Tam burdel jest tylko i pijaństwo. Wódka raz zginęła. Dyscyplina musi być – opowiada.
Ostatnio starał się o pracę w policji.
– Przyszedł do nas z mamusią – mówi Jacek Dobrzyński, rzecznik podlaskiej policji. – Przyniósł podanie i profesjonalnie napisane CV. Chciał zostać szefem białostockiej policji. Powiedział komendantowi wojewódzkiemu: „Poprzyj mnie pan, nie pożałujesz." Ale nie miał wystarczających kwalifikacji. Zresztą u niego często są policyjne interwencje, najczęściej sam wzywa, bo mu coś wrzucili do ogródka.

Żonę znajdzie

– Poród był szybki, ale straszny klocek wyszedł. Taki był klucha, bo ja przez całą ciążę mleko piłam. I on codziennie dwie i pół szklanki wypija, a wódki nic – wspomina narodziny kandydata mamusia Leokadia Kononowicz. – Od małego lubił zwierzęta. Krowy doił jak miał 10 lat i to jak sprytnie. Tam, w jego klasie byli chuligani, na wagary chodzili. Raz cała klasa poszła, on jeden został i potem go chłopaki zbili.
Mamusia kupuje mu ubrania, dużo sweterków. Bo jeden do kościoła, jeden do pracy, a jeszcze jeden do telewizji. Marynarki też ma. I płaszcze. Ale się roztył i się teraz nie mieści. Pan Krzysztof jest starym kawalerem. Ma 43 lata. Raz była jedna kandydatka, aż z Gdańska.
– Ze trzy razy przyjechała z rodzicami. Oni chcieli, żebyśmy z ojcem wyszli z domu do brata, ale on się nie zgodził – mówi pani Leokadia. Jeszcze ma nadzieję, że syn żonę znajdzie. Nie ukrywa, że w domu jest nędza. Kiedy żył ojciec, co miesiąc dostawali jakieś dwa tysiące złotych renty. Teraz ona i dwóch synów utrzymują się tylko z emerytury matki (800 złotych) i renty brata (600 zł). – Ciężko wyżyć. Trzeba od ludzi wypożyczać. Dlatego i syn poszedł na prezydenta – mówi pani Leokadia. I dodaje: – Ale potem to pojedziemy z synem do Kaczyńskiego. On już wie, że rentę po mężu trzeba nam zwrócić.

Proste jak drut

Kononowicz, gdyby został prezydentem, to najpierw zbudowałby nagrobek dla drugiego braciszka, co zmarł, gdy był mały, i dla rodziny tatusia na Białorusi, dla siebie już ma. Pan Krzysiu pod ołtarzem pierwszy jest. teraz też dopiero co z kościoła wrócił. Proboszcz wysyła go, żeby negocjował z parafianami ceny działek, co mają pójść pod nowy kościół. Komitet wyborczy, z którego startował, jest wprawdzie jakby faszyzujący, ale kandydat się od tego odcina. – Żyda widziałem w Tykocinie i nic. Patrzyłem nawet w tej ich świątyni, jak się modlą. Ja myślę, że każdy tu człowiek może żyć, co w Boga wierzy, prawosławny też – wykłada swoje credo. Do tego, by kandydować, dojrzał jakieś dwa lata temu, po tym, jak tatuś zmarł. Pomysły ma proste jak drut: – Więźniowie niech budują drogi, więcej policjantów na ulicach, zakłady otworzyć, młodym pracę dać – i najważniejsze – żeby starsi ludzie mogli spokojnie chodzić, bo mamusię chuligani zaczepiają, kamieniem w nią raz rzucili. Ja spokojny człowiek jestem, normalny.
I śmieszno, i straszno
Ale sąsiedzi mają o nim inne zdanie. Przeraża ich sława Krzysztofa Kononowicza.
– Dla ludzi w kraju to kupa śmiechu, nawet ciotka ze Stanów dzwoniła, co za wariat w Białymstoku kandyduje, ale dla nas to jest przygnębiające. On jest chory, jest agresywny. Dziewczynki boją się koło niego przechodzić, bo burczy pod nosem. Jego świnie śmierdzą na całą okolicę. O byle co wszczyna awantury. A jego matka.... Ta kobieta nieraz pobita uciekała z domu – mówi jedna z mieszkanek sąsiedniej ulicy Boboli. Inni to potwierdzają. Wszyscy proszą o anonimowość. Ze strachu, bo nie wiadomo, co mu przyjdzie do głowy, „ma nie po kolei".
– Mamusi nie biję, to plotki i nieprawda – zaprzecza kandydat.

"Kurier Poranny"

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto