Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Puternicki: Po emisji filmu zaczęło się odwracanie uwagi

Dariusz Olejniczak
Dariusz Olejniczak
Krzysztof Puternicki
Krzysztof Puternicki fot. Marcin Hanke
Z Krzysztofem Puternickim, autorem filmu „Republika deweloperów” opowiadającym o powiązaniach władz Gdańska ze środowiskiem biznesowym, rozmawiamy nie tylko o nieprawidłowościach w zarządzaniu miejskimi gruntami.

Od jakiegoś czasu jesteś rozpoznawalny jako autor dwóch filmów dokumentalnych poświęconych Gdańskowi i patologiom, jakie obserwujesz w funkcjonowaniu rodzinnego miasta. Skąd zainteresowanie tą tematyką?

Moja przygoda z filmem trwa już siedem lat. Nie jestem profesjonalistą, nie ukończyłem szkoły filmowej. Moja droga na plan filmowy zaczęła się od tego, że robiłem zdjęcia dla „Poznaj Świat”, „National Geographic”. Podróżuję przede wszystkim do Afryki i właśnie tam zetknąłem się z pracą przy filmie, w tym konkretnym przypadku była to produkcja Netfliksa. Przez przypadek trafiłem na plan na brytyjskiej produkcji dokumentalnej i zaproponowano mi pracę fiksera, a późnej pomagałem na planie. Potem zacząłem robić teledyski i mam na swoim koncie kilka dość udanych realizacji. W końcu to zainteresowanie filmem zaowocowało świadomością, że filmy służą pokazywaniu prawdy, a tę prawdę najłatwiej rozpoznać w przestrzeniach nam najbliższych, znanych. Dla mnie taką przestrzenią jest Gdańsk. Urodziłem się w rodzinie rzemieślników, którzy zaczęli tu działalność zaraz po wojnie. Mój dziadek siedział rok w celi śmierci u Humera, drugi dziadek był w AK i wyszedł z lasu też dopiero rok po zakończeniu wojny. Pewnie dlatego jestem szczególnie wyczulony na niesprawiedliwość i prześladowania, na fałszywą wolność, jaką nam się w Gdańsku teraz serwuje. W moim rodzinnym domu gośćmi bywali między innymi Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda. W takim duchu byłem wychowywany i to mnie ukształtowało.

I to wszystko wpłynęło na to, że postanowiłeś opowiedzieć o Gdańsku od innej, mniej znanej szerokiemu odbiorcy, strony?

Ubolewałem, że w filmach o Gdańsku czy dokumentach śledczych skupiano się na kolorowych aspektach funkcjonowania gangsterskiego półświatka. Nikt nie próbował zobaczyć, jak to wszystko wygląda od środka, z perspektywy osoby mieszkającej w tym mieście. Filmy robili przyjezdni, jak Latkowski. Oni zwykle dotykali jedynie powierzchni spraw, ewentualnie podpatrywali i podsłuchiwali fragmenty informacji. To wydaje mi się nie w porządku.

„Republika” to druga część tryptyku, dlaczego wspólnie z twoją mamą, która jest m.in. autorką scenariusza, zdecydowaliście się na tę formę dokumentu?

Od razu zamysł był taki, żeby powstał tryptyk. Bowiem, żeby zrozumieć, co się w Gdańsku od lat dzieje, konieczne jest, po pierwsze, nakreślenie historycznego tła patologii, po drugie pokazanie mechanizmów kojarzących środowisko biznesowe z samorządem lokalnym, no i w końcu ujawnienie narzędzi marketingowych wykorzystywanych do budowania iluzji o mieście i tworzenia standardów legalizujących wszystkie niewłaściwe działania. W tym oczywiście wykorzystywanie do tego symboli, takich jak choćby Solidarność, za sprawą aktywności Europejskiego Centrum Solidarności. Uważam, że o ile proces ten zapoczątkował prezydent Paweł Adamowicz, to dziś, pod rządami Aleksandry Dulkiewicz, skala tych działań jest nieporównywalnie większa.

Co masz na myśli?

Na przykład to, że rzecznik prasowy prezydent Gdańska, były dziennikarz TVN Daniel Stenzel opracował strategię wykorzystywania mediów zagranicznych do tworzenia PR prezydent Dulkiewicz i budowania nieprawdziwego obrazu naszej rzeczywistości. Także i to, że Donald Tusk umożliwił Aleksandrze Dulkiewicz skorzystanie z głównych anten niemieckich telewizji do kreowania jej przekazu. Ponadto wykładane są ogromne pieniądze na zamówione wywiady np. w „Newsweeku”. Powstało centrum multimedialne za około pięć milionów, a kolejne setki tysięcy kosztuje kampania w social mediach. Co ciekawe, wszystkie te działania skierowane są na zewnątrz. Działania opłacane z podatków mieszkańców Gdańska skierowane są do mieszkańców reszty Polski i do obywateli innych krajów.

Robiąc ten film, próbowałeś skontaktować się z prezydent Dulkiewicz?

Oczywiście, chciałem spotkać się z Aleksandrą Dulkiewicz i wielokrotnie podejmowałem działania w tym kierunku. Niestety, nie udało się. Raz nawet próbowałem porozmawiać z prezydent miasta z zaskoczenia w trakcie uroczystości miejskiej, na której byłem z ekipą i z kamerą. Kiedy już wydawało się, że prezydent ze mną porozmawia, jeden z urzędników zaczął moderować zgromadzony na uroczystości tłum tak, żeby zaczął bić brawo. No i dogodny moment minął bezpowrotnie.

A może po projekcji filmu ktoś ze strony magistratu odezwał się do ciebie, żeby porozmawiać?

Oczywiście nie. Natomiast zaczęło się odwracanie uwagi od sedna problemu. Niespełna dwie godziny po tym, jak film został wyświetlony w TVP, w trójmiejskiej „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł, którego autor, redaktor Krzysztof Katka, nie nawiązywał do problemów ukazanych w dokumencie, za to odnosił się np. do Rafinerii i fuzji Lotosu. A przecież żaden z tych tematów nie został poruszony w „Republice”. Podobnie zareagował rzecznik Daniel Stenzel - nie odniósł się do meritum.

Jak skomentujesz czwartkową sesję Rady Miasta poświęconą sprawie Forum Gdańsk?

Dopiero na niej radni otrzymali umowę dotyczącą tej inwestycji. Moim zdaniem jej treść wskazuje m.in. na to, że w ramach realizacji celów publicznych znalazły się też udogodnienia dla inwestora.

Czy wniosek skierowany przez posła Kacpra Płażyńskiego w związku z podejrzeniami nieprawidłowości przy zawieraniu umowy w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego na budowę Forum, nie zaowocuje ujawnieniem wszystkich istotnych dokumentów?

To nie jest proste, bo umowy zawierane przez spółki nie podlegają na tym etapie przepisom o transparentności samorządów, tylko prawu handlowemu. Spółka to osobowość prawna. Jest wiele przykładów na to, że podobne sprawy z Gdańska były przekazywane do innych sądów, w których z czasem się przedawniały, po prostu umierały śmiercią naturalną. Zatem doświadczenie pokazuje, że to może być trudne.

Na czym polegała największa trudność podczas pracy nad „Republiką”?

Trudność polegała m.in. na tym, że jestem mieszkańcem Gdańska i mam swoje środowisko, w którym wyrastałem, chodziłem do szkoły czy na uczelnię. Ci ludzie są dziś często dość mocno osadzeni w strukturze gdańskiego układu. Wysłuchałem od nich wielu obraźliwych obelg pod moim adresem, choć nigdy nie spodziewałbym się po nich takiej formy i takiego języka. Zależało mi na tym, żeby ten film jak najbardziej odpolitycznić, ale wiadomo, że z takim, a nie innym jego przekazem i przy braku środków jedyną anteną, na której możliwa była emisja i dotarcie do szerokiej grupy widzów, była TVP. Liczyłem się, że będę atakowany, no i doczekałem się łatek, zarówno pisowca, jak i komucha. Były oczywiście znacznie gorsze obelgi, anonimowe, ale i formułowane jawnie. Nie jest mi z tym łatwo i nie jest łatwo robić taki materiał mieszkając tutaj. Trzeba być świadomym, że jest armia ludzi zależnych od układu, bo tata czy żona pracuje w magistracie. Ci ludzie, chcąc nie chcąc, muszą reprezentować tamtą stronę i nie pokuszą się o zrozumienie interesu publicznego. Atakują mnie ludzie, którzy nie maja refleksji, że legitymizują działania przeciwko mieszkańcom.

A może były jakieś przeciwnie, pozytywne reakcje, z którymi się zetknąłeś osobiście?

Jest też wiele takich pozytywnych reakcji. W dwóch sklepach, w których robiłem zakupy, ekspedienci przy kasach dziękowali mi za film. Podziękowali także sąsiedzi. To zwykli mieszkańcy miasta, ale to właśnie tacy ludzie wyczuwają, że coś złego w mieście się dzieje. A że się dzieje, widać w przestrzeni ideologicznej, bo coraz mniej zostało z wiatru wolności, który niegdyś wiał z Gdańska. Teraz miasto kieruje się ku ideologiom zastępującym szacunek dla człowieka i dla wolności. Ludzie to widzą i zaczynają o tym rozmawiać. Widzę przebudzenie. Kiedy są jakieś dyskusyjne kwestie, miejska opozycja, od lewa do prawa, potrafi wspólnie mówić o tym na konferencjach prasowych. To dowód na to, że Gdańsk jest kolebką wolności. Nie chcę, żeby ktokolwiek o Gdańsku myślał źle, żeby miasto kojarzyło się z przekrętami, udzielnym księstwem. Musimy to zmienić, pokazywać kolejne dowody patologii. Czuję, że podobnie jak w latach 80., nadal żyjemy w mieście wolności, ale teraz ktoś nam tę wolność zabiera. Mimo wszystko społeczeństwo się budzi. Trzecia część filmu będzie właśnie o zawłaszczonych symbolach, stanowiących dziś oręże do zmiany narracji ideologicznej i do kłamstw.

Co sprawia, że to właśnie w Gdańsku na taką skalę możliwe są rzeczy, o których opowiadasz w „Republice deweloperów”?

Przypomnę, że pierwsze partnerstwo publiczno-prywatne zawarto w Gdańsku. Na tym modelu opierała się cała reszta partnerstw tego typu. One z kolei stawały się przyczynkiem do wyprowadzania majątku. Przyjeżdżali do nas samorządowcy z innych miast i podpatrywali, jak się to robi. Byliśmy matecznikiem różnego rodzaju współdziałania z dużym kapitałem prywatnym. Stąd, z czasem, ta bezkarność, która zaowocowała na przykład sprzedażą za 140 milionów GPEC. Dla mnie jest niezrozumiałe, jak można było sprzedać, w dodatku za taką kwotę, duże przedsiębiorstwo ciepłownicze przynoszące 50 milionów zysków rocznie. To jest rzecz skandaliczna! Nie mogę pojąć, jak do tego można było jeszcze - mówię oczywiście o prezydencie Adamowiczu, który na tę transakcję zgodę podpisał - wyekspediować się samemu do rady nadzorczej tego sprzedanego podmiotu i zarabiać tam ogromne kwoty. To utwierdziło Pawła Adamowicza w przekonaniu, że on może zrobić wszystko i nikt nie może zrobić nic jemu. To chyba sprawiało, że ludzie na niego dalej głosowali - świetny „piar” i pewność, że jest nietykalny.

Uważasz, że partnerstwo publiczno-prywatne jest złe?

Zależy kiedy, bo takie partnerstwo oraz inne akcje w postaci zamiany gruntów za mieszkania były potrzebne, kiedy jako kraj i samorządy potrzebowaliśmy kapitału, żeby budować. Dziś sytuacja jest zgoła inna. Nie oszukujmy się, gdybyśmy spojrzeli na wartość gruntu o powierzchni 3,2 hektara dziś, a nie wtedy, gdy w 2012 roku była podpisywana umowa dotycząca Forum Gdańsk, to mamy zupełnie inną sytuację. Choć i wtedy można to było zlicytować za dużo większe pieniądze. Wskazują na to operaty. Wynika z nich jasno, że tych pieniędzy brakuje po tym całym dealu, na podstawie którego straciliśmy udziały w tym przedsięwzięciu. Tak więc, dziś ta forma inwestowania jest raczej niekorzystna. No, chyba że chodzi o jakieś przestrzenie przemysłowe, gdzie ktoś wchodzi z własną technologią, tak zresztą, jak było to obiecywane w przypadku Forum Gdańsk. A skończyło się na tym, że przyjechał deweloper z Holandii, któremu miasto jeszcze użyczyło 11 milionów kredytu. Zatem to jest ewidentnie coś nie tak, znika transparentność. Potrzebna jest zmiana przepisów, które spowodują lepszą przejrzystość, a przystępujący do partnerstwa publiczno-prywatnego będą musieli je zaakceptować. My jako dziennikarze nie mamy w Gdańsku żadnej siły sprawczej, żeby wydobyć informacje dotyczące tego, co się dzieje w spółkach miejskich. Za przykład mogę podać sprawę oceanarium, które miało być realizowane, ogromne pieniądze poszły na tworzenie wizualizacji, projekty i inne rzeczy, a na koniec miasto przekazało grunty pod inwestycje spółce miejskiej i teraz nie wiemy do końca, co się z tą ziemią stało. Wiemy tylko tyle, że część jest już zabudowywana, została sprzedana, kolejna część za chwilę też zostanie sprzedana, na jakiej zasadzie? O tym nikt się nie dowie, bo to podlega tajemnicy handlowej.

Przez wielu zostałeś zaszufladkowany jako stronnik jednej opcji politycznej, który zrobił film z pobudek politycznych. Czujesz się tym dotknięty?

To nie jest mój problem. Ja wiem doskonale, że interes społeczny jest nadrzędny. Nie jestem politykiem, mam swoje poglądy, co jest oczywiste, ale gdyby zwrócił się do mnie Polsat, żebym taki film zrealizował, to bym do zrobił. Tymczasem zostałem zaszufladkowany jako stronnik TVP. Przede wszystkim jestem jednak mieszkańcem Gdańska i chciałem opowiedzieć o Gdańsku, o problemie, z jakim to miasto od lat się boryka. W trzeciej części filmu podsumujemy tę opowieść i opiszemy zmarnowane możliwości.

Co będziesz robił, kiedy skończysz pracę nad ostatnią częścią „Tryptyku Gdańskiego”?

Dalej będę skupiał się na misyjnych projektach, ale nie na takich, na podstawie których można mnie zaszufladkować politycznie. Poza tym, zawsze, jak długo będę tu mieszkał, będę działał społecznie na rzecz różnych organizacji i osób. Wspieram Zieloną falę, jestem ambasadorem Hospicjum im. ks. Dutkiewicza. Nie mam wątpliwości, że taka praca powoduje o wiele mniej stresu, a przynosi o wiele większą satysfakcję, bo widzę, że mogę coś zmienić. Natomiast robienie filmu dokumentalnego ma wartość jako zapis stanu obecnego na przyszłość. Wpływ na to, co się dzieje, mamy znikomy, z powodów takich, o których cały czas tu mówimy. Projekty podróżnicze, w szczególności te zawierające wątek polskości, są dla mnie priorytetem kolejnych działań, tak samo jak przestrzeń związana z kulturą, której trzymam się od dziecka.

Spotkały cię jakieś szykany za zrobienie filmów o Gdańsku?

Cóż, po pierwszej części „Tryptyku” spotkałem się ze zwykłym utrudnianiem życia. A to zaczęły się jakieś kontrole, ktoś zauważył, że jakiś element wystawał 4 centymetry poza obręb posesji, co nigdy dotąd nikomu nie przeszkadzało, a to Gdański Zarząd Dróg i Zieleni stwierdził, że trzy miejsca parkingowe, z których korzystamy przed lokalem, nam się nie należą i trzeba nie tyle nałożyć mandat, czy pobrać odsetki karne, ale po prostu te trzy auta odholować. Mimo że wszyscy, łącznie z urzędnikami, wiedzieli, że te auta „od zawsze” tam parkują, co też nikomu dotąd nie przeszkadzało. To pokazuje też, że trudno takie materiały dokumentalne robi się u siebie, w swoim mieście.

Wiem, że od spraw codziennych najchętniej odpoczywasz w Afryce. To tam nabierasz dystansu do tutejszej rzeczywistości. Dlaczego tak chętnie wracasz do Afryki?

Do Afryki pojechałem pierwszy raz jeszcze w liceum jako siedemnastolatek i od tej pory wracam tam regularnie. To już niemal 30 lat. Ten pierwszy wyjazd to było spełnienie marzeń. Od dziecka moim ulubionym zajęciem było przeglądanie Wielkiego Atlasu Świata. Kiedy moi koledzy czekali na bajkę w telewizji, ja czekałem na program „Pieprz i wanilia”. To były przestrzenie, w których rozwijała się moja dziecięca wyobraźnia. Afrykę albo się kocha, albo nienawidzi. Czerwona ziemia Afryki wchodzi pod paznokcie i albo się te paznokcie myje i obcina, albo ta przepiękna ziemia wędruje aż do serca. W Afryce nie ma stanów pośrednich, jeśli chodzi o emocje. Jeśli jest nienawiść, to wojna jest zawsze bardzo brutalna, ale miłość i inne dobre uczucia też są bardzo mocne. Mocniejsze niż na przykład w Europie i bardziej naturalne. I tych dobrych emocji jest znacznie więcej, niż złych. Ludzie zwykle nie zdają sobie z tego sprawy, ale Afryka to pojęcie dość ogólne, a dotyczy ogromnie zróżnicowanego kontynentu, pełnego wielu kultur. Przykładem może być Etiopia, w której mówi się ponad 200 językami.

Nakręcisz film o Afryce?

Niesprawiedliwość, jaka się tam dokonuje za sprawą naszego świata, jest dla mnie tematem do filmów i marzę o tym, by film poświęcony temu problemowi kiedyś zrealizować. Wśród tych niesprawiedliwości jest choćby i taka dziejąca się za sprawą Unii Europejskiej, która podwójnie dotuje rolników z Niemiec czy Francji, którzy w ramach „pomocy” dla krajów afrykańskich produkują i dostarczają tam produkty o zaniżonych cenach, zabijając afrykańskie rolnictwo. Wytworzenie tych samych produktów na miejscu, w Afryce, kosztuje tyle samo, co cena sklepowa sprowadzonych jako ta niby pomoc, towarów z Europy. To tworzy wykluczenie Afrykańczyków i przyczynia się między innymi do tego, że ci ludzie chcą stamtąd wyjeżdżać, bo nie mają pieniędzy na przetrwanie. Cały świat korzysta na tym, że Afryka nie jest rozwinięta, bo dzięki temu można kontrolować tamtejsze rządy i korzystać z koncesji na wydobycie różnych surowców. Z tego kontynentu się wszyscy wywodzimy, bardzo bogaty, jedyny, na którym występują istotne złoża przydatne w rozwoju nowych technologii. 90 procent światowych zasobów kobaltu jest na terenie dwóch afrykańskich państw. Poza tym trwa niszczenie środowiska naturalnego. W ciągu 15 lat może wyginąć cała populacja słonia afrykańskiego. Być może wtedy ludzie się opamiętają.

Kiedy znów wybierasz się do Afryki?

Jak dobrze pójdzie to w połowie kwietnia. Czekam na potwierdzenie wyjazdu. Będę robił film o Polakach, którzy byli tam osadzani przez Brytyjczyków w ramach pomocy żołnierzom armii Andersa i tam zakładali swoje dzielnice oraz biznesy. Między innymi w Zimbabwe, Zambii, Republice Afryki Południowej.

od 12 lat
Wideo

Protest w obronie Parku Śląskiego i drzew w Chorzowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Krzysztof Puternicki: Po emisji filmu zaczęło się odwracanie uwagi - Dziennik Bałtycki

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto