Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Maciej Chodziński z grupy Krecha: Gdańsk wydaje mi się odcięty od świata

oprac. Arek Gancarz
Maciej Chodziński - grafik, malarz, twórca video, członek grupy Krecha.
Maciej Chodziński - grafik, malarz, twórca video, członek grupy Krecha.
Maciej Chodziński - grafik, malarz, twórca video, członek grupy Krecha o gdańskiej kulturze. O życiu poświęconemu sztuce, konieczności wyjazdu z Gdańska, o braku wolności artystycznej wypowiedzi nad Motławą i w Polsce.

- Po pierwsze Gdańsk wydaje mi się odcięty od świata. To główny jego minus. Po drugie zamiast umacniać i profesjonalizować scenę artystyczną, koncentrujemy wysiłek na wychodzeniu z działaniami na ulicę. Zmieniłbym tę kolejność. Po trzecie brakuje w Gdańsku wolności wypowiedzi artystycznej.

Jak Wam się żyje kulturalnie w Trójmieście?

Dlaczego opuściłem Trójmiasto? Do Groningen w Holandii przeprowadziłem się z jednego, prostego powodu - chcąc być artystą, nie znalazłem w Gdańsku sposobu na życie.

W którymś momencie życia podjąłem świadomą decyzję wycofania się z rynku pracy na rzecz robienia sztuki. Tworzeniu, a nie grafice reklamowej czy jakiemukolwiek innemu zajęciu, chcę poświęcać swój czas i uwagę. Tworzenie wymaga konkretnej postawy: skupienia, czytania, myślenia, inwestycji intelektualnych, w końcu pracy manualnej, szkolenia warsztatu. W moim przypadku nie widzę sposobu na pogodzenie tych zajęć z 8-godzinnym etatem. Sztuka jest moja pracą i z niej chciałbym się utrzymywać.

Z Gdańska nie wyjechałem od razu. Po zakończeniu studiów na ASP, sposobu na realizowanie swoich planów szukałem ponad dwa lata. Był to – wydawało się – sprzyjający ku temu czas. W przeciągu 2 lat intensywnie działałem z grupą Krecha, zwracano się do nas z wieloma propozycjami współpracy, otrzymaliśmy także kilka nagród artystycznych. Stwierdziłem jednak, że nawet w tak uprzywilejowanej sytuacji, maksimum zajęcia, które mogę otrzymać, oznacza i tak uprawianie sztuki jako bardzo drogiego hobby. A to dlatego, że zbyt wiele projektów robimy w Gdańsku charytatywnie, niejednokrotnie dokładając z własnej kieszeni. Na dłuższą metę to meczące - otrzymywać aprobatę i słowa uznania w odpowiedzi na to co robię, bez realnych konsekwencji, możliwości rozwoju, zarobku. Dlatego nie widzę w tej chwili sensu aby mieszkać na stałe w Gdańsku. Wolę przyjeżdżać tu 3, 4 razy w roku kiedy pojawia się okazja do zrealizowania konkretnych projektów. Życie w Holandii jest dla mnie mniej frustrujące. Zyskałem świadomość, że nikt mnie tam nie zna i niczego się po mnie nie spodziewa, więc i ja nie spodziewam się niczego po tamtejszych instytucjach i środowisku artystycznym. Zaczynam od zera i po prostu skupiam się na pracy.

Serwis poświęcony kulturze artystycznej w Gdańsku.

Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć w Holandii nową publiczność dla tego co robię. Gdańsk wydaje mi się zamkniętym miastem. Brak w nim nitek, które prowadziłyby dalej, do innych miejsc w Polsce, nie wspominając już o dalszym świecie. W każdym razie ja tych nitek nie znalazłem. Na wernisażach widzę ciągle te same twarze. Nie konfrontujemy się z innymi środowiskami. Mało kto przyjeżdża do nas z Poznania, Wrocławia, Berlina, brak mi wymiany doświadczeń i poglądów z ludźmi z poza Trójmiasta. Nie do końca wiem z czego to wynika – beznadziejnych połączeń PKP, lenistwa odbiorców, braku inwestycji w promocję rodzimych wydarzeń w innych miastach?

Mnóstwo inwestujemy za to we wchodzenie ze sztuką w sferę publiczną. Przy okazji, odnoszę wrażenie, uszczęśliwiamy ludzi na siłę. Losy prac prezentowanych w Sopocie w ramach Otwartego Kurortu Kultury idealnie obrazują ile radości sprawiają ludziom instalacje artystyczne - są po prostu kolejnym przedmiotem do rozpieprzenia. Trumna, którą postawiliśmy z Krechą na przystanku została zmieciona po jednym dniu. Trzeba ją było zrobić z żelbetu na głębokim fundamencie wbitym w ziemię i przyspawać do ławki. Wówczas być może wytrzymałaby dłużej. I nie zgadzam się z opinią, jakoby potraktowano naszą pracę w ten brutalny sposób ze względu na rzekomo kontrowersyjną treść. Mariusz Waras nie postawił na Brodwinie instalacji problematycznej, a mimo to poszła w mak. Coraz częściej organizowane w ubogich dzielnicach Gdańska festiwale wydają mi się strategicznie nie do końca przemyślane. Zastanówmy się, czy nie są one trochę aroganckimi działaniami? Naprawdę wierzymy w to, że jeżeli przez kilka dni będziemy puszczać muzykę pod oknami bloków, ludzie nagle zaczną chodzić od galerii kina i teatru? To zaledwie cień tego co się działo w SoHo w Nowym Yorku, na warszawskiej Pradze, czy w Londynie. Rewitalizacja nie polegała w tych miejscach na akcjach trwających dwa dni w roku. Tam obniżono czynsze i wprowadzono artystów wchodzących z społecznością dzielnicy w stałą interakcję, przez długie lata. Swoją drogą do czasu, gdy dzielnica nie stała się droga i prestiżowa – za droga dla jej dotychczasowych mieszkańców.

Dlaczego zaczynamy na ulicy, szybko, prowizorycznie, za pół darmo, wychodząc do ludzi, którzy zupełnie nie akceptują tego co robimy? Dlaczego nie zaczniemy od budowania solidnych fundamentów sceny artystycznej, umacniania czołówki artystów, dla których wystawy byłyby szansą pokazania twórczości dla szerokiego, w skali kraju, grona ludzi sztuki?

W końcu ewidentny jest dla mnie w Gdańsku - i szerzej - w Polsce brak wolności wypowiedzi artystycznej. Od czasu największego skandalu z „wąglikiem” w Łaźni mam świadomość, że w tym mieście wystarczy pierdnąć lub kiwnąć palcem nie w tym kierunku, aby wywołać skandal. I nie jest to skandal twórczy, który prowokuje dyskusję, tylko systemowa niemal cenzura. Po „wągliku” wyprowadzono mnie z mieszkania w kajdankach – do dziś uznaję ten epizod za rodzaj cenzury i klapsa w pupę (który przerodził się w strzał w plecy) wymierzonego nam przez dyrektor Łaźni. A ta akcja to i tak nic przy przejściach Doroty Nieznalskiej. Myśląc o haśle określającym kondycję kultury w Gdańsku, ostatnią rzeczą jaka przyszłaby mi do głowy to słowo wolność. W kraju, gdzie jest paragraf na obrazę uczuć religijnych i obrazę głowy państwa nie ma sensu chwalić się wolnością kultury.

Mimo to do Gdańska wracam często i chętnie. W porównaniu z Polską Holandia to trochę zaspany, zblazowany kraj. Nie spotkałem się tam z gorącymi dyskusjami, podczas których ludzie spierają się ideologicznie, potrafią uderzyć pięścią w stół. Najbardziej brakuje mi rozmów - burzliwych, czasem nie nadających się do powtórzenia, ale jednak inspirujących, uczących. Tam wszystko jest poukładane, wyważone, spokojne, omawiane bez emocji. Dlatego czuję się w Groningen trochę jak w sanatorium. Oczywiście istnieją tego dobre strony. W Gdańsku chodziłem non stop podminowany i rozdrażniony konfrontacją z pełną absurdów rzeczywistością. Na tej bazie budowaliśmy Krechę, jako formę sprzeciwu wobec dość przyziemnych rzeczy: spóźnionego PKP, syfu na ulicach, chamstwa. Żyjąc w Holandii w końcu mam głowę do innych tematów. Jadąc rowerem z domu do pracowni mogę spokojnie myśleć, nie rozprasza mnie fakt, że właśnie po raz kolejny wpadłem w wertepy, że wizyta w urzędzie była znów przejściem. Korzystam teraz z innych źródeł inspiracji. Są nimi koncepcje naukowe, obecnie interesuje mnie temat przejścia materii w materię ożywioną, samoorganizacja przyrody, struktura sieci internetowych, komórki, kryształu, powiązania między nimi. To są tematy, które próbuję przenieść na płótna, filmy i obiekty. Dopiero po wyjeździe znalazłem odpowiednie środowisko do zajęcia się tematami bardziej uniwersalnymi, transcendentnymi, niekoniecznie aktualnymi, publicystycznymi i polskimi. To taka moja osobista wolność kultury.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto