Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Najgorsze jest oczekiwanie...Mama się zgubiła

Dorota Abramowicz
Ekran komputera miga setką zdjęć. Emilia z siedmioletnią Moniką i dziewięcioletnią Sylwią na ulicy Długiej. Emilia całuje męża. Ubrana w halkę śmieje się do obiektywu. Wręcza prezenty. Przygotowuje posiłek.

Ekran komputera miga setką zdjęć. Emilia z siedmioletnią Moniką i dziewięcioletnią Sylwią na ulicy Długiej. Emilia całuje męża. Ubrana w halkę śmieje się do obiektywu. Wręcza prezenty. Przygotowuje posiłek. Przy zastawionym stole z rodziną i przyjaciółmi. W okularach do czytania. W berecie.
Kiedy wychodziła, miała na głowie beret. Ale nie ten szary z opaską w panterkę, jak początkowo myślał Andrzej, tylko brązowy. Do tego granatowy płaszcz, w kieszeni płaszcza telefon komórkowy. Pieniądze i dokumenty zostawiła w torebce.

Andrzej pamięta, że stanęła w drzwiach i powiedziała:
- Wychodzę na spacer. Będę za godzinę.
Był piątek, 23 grudnia, minęła godzina 16. Nie mieli jeszcze prezentów dla dzieci, w domu czekał przygotowany na święta bigos.
Emilia Bendik, lat 35 - żona, matka, córka, siostra, przyjaciółka - już nie wróciła. Zaginęła wśród tłumów, przetaczających się w przedświątecznym amoku przez centrum Gdańska.
Był człowiek - nie ma człowieka.

Marzenie o spacerze

- Ciepła, dobra, wiecznie zapracowana kobieta - tak o Emilii mówi Anna Masalska, która przyjaźni się z nią od 13 lat. - Kocha życie. Bardzo związana z córkami, szczególnie z młodszą, Moniką.
Anna nie wyobraża sobie, by Emilia mogła zostawić męża i dzieci. A jeszcze przed świętami...
W ostatnich dniach grudnia Andrzej przenosił niewielką firmę z Targu Drzewnego w Gdańsku do Wrzeszcza. Byli koszmarnie zapracowani.
W czwartek, dzień przed zaginięciem, pojechali jeszcze z pracy po ostatnie zakupy. Wracali do domu tuż przed północą. Na skrzyżowaniu zmęczony Andrzej zbyt późno nacisnął hamulec. Efekt - niewielka stłuczka. Wrócili do domu, Emilia jeszcze krzątała się przy bigosie w kuchni.
- Przejęła się - wspomina mąż. - Ona przejmowała się takimi sprawami, często wyolbrzymiała kłopoty.
Anna: - Była znużona. Czasem sprawiała wrażenie nieobecnej. Zwierzała się komuś ze znajomych, że jej marzeniem jest spacer po plaży.
W tamten piątek powiedziała mężowi i ojcu, pomagającemu w firmie, że wychodzi na spacer. Ale spod Pomnika Sobieskiego w Gdańsku na plażę jest kawałek drogi. Nie do przejścia w godzinę. A przecież obiecała, że za godzinę wróci. Nigdy nie zdarzyło się, by słowa nie dotrzymała.

Niepokój

Na początku niepokój jest mały, malutki. Ledwo kąsa, pojawia się i znika wyrzucony przez powtarzającą się mantrę: - Będzie dobrze. Zaraz zadzwoni. Albo pokaże się w drzwiach. Ze śmiechem powie, że kogoś spotkała, albo pomogła komuś na ulicy, albo musiała być świadkiem, albo...
Andrzej - zupełnie irracjonalnie - poczuł ukąszenie niepokoju jeszcze przez upływem godziny od wyjścia żony. Zadzwonił do niej na komórkę.
- Połączenie nie może być zrealizowane - usłyszał.
Niepokój zadomowił się w sercu. Nie pozwalał już myśleć o obowiązkach. Dwie godziny później Andrzej wraz z ojcem Emilii wyszli na miasto. Chodzili po ulicach, zaglądając ludziom w twarze. O godzinie 21 doszli do komisariatu policji na Piwnej. Zgłosili zaginięcie Emilii.
W domu czekały dziewczynki.
- Gdzie mama? - usłyszał od drzwi.
- Pojechała do Krakowa, do rodziny - powiedział. - Musiała, to był nagły telefon...
Wrócili ze zdjęciem na policję. Obdzwonili rodzinę i znajomych. Pogotowie, szpitale. Ośrodki dla bezdomnych. Noclegownie. Rozlepili po mieście ulotki, z których spogląda na nas twarz Emilii.
I nic.
Wigilia z teściami i rodziną brata Emilii. Andrzej nie zdążył kupić dzieciom prezentów. To miała przecież zrobić żona... Być może podczas tego spaceru.
Przez całe święta rodzina robiła wszystko, by dziewczynki nie dowiedziały się o zaginięciu matki.
- Musi zostać w Krakowie - powtarzali. - Niedługo przyjedzie.
Sylwestra mieli spędzić ze znajomymi. Ale Andrzej siedział w domu, patrząc na telefon.
W Nowy Rok wiedział, że nie może dłużej czekać. W poniedziałek Monika i Sylwia szły do szkoły. Mogły się natknąć na plakat ze zdjęciem mamy, ktoś obcy mógł im o wszystkim powiedzieć.
- Mama nie pojechała do Krakowa - spojrzał w oczy córkom. - Mama się zgubiła.

Kamil i czerwony budynek

Strona internetowa pomorskiej policji, a na niej lista osób zaginionych. Zdjęcie i komunikat.
Małgorzata Klechniowska, zam. Gdynia. 8.09.2005 r. ok. godz. 14.00 kobieta wyszła z domu i do dnia dzisiejszego nie wróciła. Osoby, które widziały wym. od 8.09.2005 r. proszone są o kontakt pod bezpłatny całodobowy numer 0 800 677 777.
Witold Kowalski,s. Bolesława i Gertrudy, ur. 12.01.1948 r., zam. Gdańsk, ul. Wita Stwosza. Mężczyzna zaginął w sierpniu 2000 roku. Wyszedł z domu z dwiema walizkami i do chwili obecnej nie nawiązał kontaktu z rodziną.
Krzysztof Wyrzykowski,s. Ryszarda i Teresy, ur. 21.06.1967 r., zam. Gdańsk, ul. Wrzosy. Zaginiony wyszedł z domu w czerwcu 1997 roku i do chwili obecnej nie powrócił.
I jeszcze Wiesław Buczko, Adam Kamiński, Marzena Speth Michalak i wielu innych. Trzydzieści nazwisk.

- W ubiegłym roku przyjęliśmy zgłoszenia o zaginięciu 769 osób, w tym 360 kobiet i 436 mężczyzn - wylicza Beata Zając z KWP Gdańsk. W tym było 16 dzieci w wieku do 10 lat i 294 w wieku od 10 do 18 lat. Większość zaginionych znalazła się. Nadal poszukujemy 71 osób.
Wśród poszukiwanych dzieci jest 10-letni Kamil Kowalczuk z Gdańska. Kamil wyszedł z domu 25 września. Miał pobawić się z kolegą na podwórku. Do domu już nie wrócił. Nie wrócił także jego 14-letni kolega.
Policjanci otrzymali już kilkadziesiąt zgłoszeń od ludzi, którzy mieli widzieć Kamila. W mieście. Przy dworcu, przy hipermarkecie i ponoć przy szkole. Wszystkie sprawdzili. Ale czy to był na pewno on - do końca nie wiadomo.
- Sytuacja jest niepokojąca - mówi podinsp. Henryk Jabłoński, komendant z komisariatu na Oruni. - Nie możemy wykluczyć, że chłopcu nie stała krzywda. Dziecko zaginęło we wrześniu, teraz jest zima. Ciągle sprawdzamy kolejne tropy.
Krzysztof Jackowski, jasnowidz z Człuchowa powiedział matce, że Kamil żyje. Przebywa w czerwonym budynku w jakimś starym porcie.

Tęsknota za faktem

- Wszyscy poszukujący swoich bliskich mówią to samo: najgorsze jest oczekiwanie - twierdzi Katarzyna Smul z Fundacji Itaka, zajmującej się pomocą rodzinom osób zaginionych. - Rzadko zdarza się, że po latach ktoś powie - nie chcę już o niej, o nim słyszeć. Nawet wiadomość o śmierci jest lepsza, niż niewiedza.
Osobę zmarłą można opłakać. Można pójść na jej grób. Zapalić świeczkę, zamówić mszę za duszę. Ale co zrobić z osobą nieobecną?
Alfons Jan Machlik, s. Jana i Marty, ur. 31.07.1944 r. opuścił dom 3 marca 2000 roku po 31 latach małżeństwa.
- Nie pierwszy raz zaginął - mówi Ewa Machlik. - Kiedyś nie było go przez dwa miesiące. Był chory psychicznie, spacerował po skwerze, a ja nie wiedziałam, czy wróci. Bywało, że drzwi z futryną wyjmował, by wyjść z mieszkania.
Po tamtym wyjściu poszła na policję. Wszczęto poszukiwania. Ostatnio policjant powiedział: - Zrobiłem wszystko, co mogłem. Przykro mi...
Dwa lata temu ponoć go widziano.
- Ale tak niekonkretnie - tłumaczy pani Ewa. - Ktoś, coś, gdzieś...
Przeszła na emeryturę, dorosłe dzieci mają swoje rodziny. Jest sama.
- Chcę, by się znalazł - mówi. - Nieważne w jakim stanie. Chcę, by był.
Rodziny zaginionych szukają nadziei w opowieściach o tych, którzy wrócili, albo chociaż tylko dali znak życia.
W ubiegłym roku zaginął, a potem sam się odnalazł były komendant gdyńskiej Straży Miejskiej. Nie było go kilka tygodni. Na jeden dzień zagubiła się we wrześniu 71-letnia kobieta spod Słupska, która wybrała się na grzyby i 40-letnia mieszkanka Parchowa. Kiedy policjanci z psami przeszukiwali 20 ha lasu, ona siedziała w chlewiku przy domu.
Przed laty mistrzowsko schowała się pewna pani z podkartuskiej wsi. Wyszła w kapciach z domu podczas zadymki śnieżnej. Początkowo myślano, że mąż-pijak doprowadził ją do samobójstwa. Kiedy zwłok nie znaleziono, wiosną zaczęto podejrzewać męża o zbrodnię i ukrycie ciała.
Latem zaginiona w tych samych kapciach wyszła z domu stojącego na przeciwko jej chałupki. Prawie 5 miesięcy spędziła ukryta na strychu u sąsiada.

Monitoring i jasnowidz

Bez Emilii w domu Bendików nie jest już tak, jak było. To ona dokładnie wiedziała, kiedy trzeba iść z dziećmi do logopedy i okulisty. Kiedy zapłacić rachunki. Teraz Andrzej widzi na kalendarzu datę, zakreśloną przez żonę długopisem i zastanawia się, co to oznacza.
Dziewczynki tęsknią. Dobrze, że w szkole nauczyciele i psycholog zaoferowali pomoc. Jednak największa pomoc nie zastąpi mamy, która przykrywa kołderką, całuje w czoło i przed snem mówi: - Dobranoc, córeczko.
Mama Emilii chodzi od kościoła do kościoła. Prosi, by podczas mszy podawali komunikat o zaginionej.
Andrzej próbuje przekonać policjantów, by pokazali mu kasety z 23 grudnia z monitoringiem gdańskich ulic. Tłumaczy, że tylko osoba bliska może rozpoznać w zakutanej w zimowy płaszcz kobiecie żonę. Jemu nie trzeba widoku twarzy, wystarczy mu jakiś charakterystyczny ruch, może chód...
We wtorek był u jasnowidza z Człuchowa. Krzysztof Jackowski zobaczył Emilię idącą w kierunku ogródków działkowych. Potem wizja się urwała.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto