Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Napisał Jezusa w kaszubskiej kapotce

Irena Łaszyn
Fot. Z archiwum rodzinnego Janusza Charczuka
Fot. Z archiwum rodzinnego Janusza Charczuka
Janusz Charczuk. Gdy Lechia grała w pierwszej lidze, strzelił dla niej 18 bramek. Gdy wyjechał do Kanady, zaczął tworzyć ikony. Dwie z nich wiszą w Bazylice Mariackiej w Gdańsku **** Matka Boska Gdańska jest ...

Janusz Charczuk. Gdy Lechia grała w pierwszej lidze, strzelił dla niej 18 bramek. Gdy wyjechał do Kanady, zaczął tworzyć ikony. Dwie z nich wiszą w Bazylice Mariackiej w Gdańsku

****
Matka Boska Gdańska jest zadumana. Uroczysta i czuła. Jako ta, która zna drogę - wskazuje na Jezusa, swego syna. Dzieciątko, w marynarskim mundurku, jedną rękę unosi w geście błogosławieństwa, w drugiej trzyma gdańską kogę, z herbem Gdańska na rufie. Taki sam herb widzimy w gdańskiej królewskiej koronie, wpisanej w aureolę Najświętszej Marii Panny. A w aureolach obojga - ozdobne bursztyny znad Bałtyku.
Deska jest lipowa, zaimpregnowana roztworem kleju ze skóry zająca, malowana temperą z żółtkiem i wyłożona płatkami czystego złota, zgodnie z odwieczną bizantyjską tradycją, choć autor jest współczesny i wychowany w tradycji Zachodu.
- Ta ikona ma ogromną wartość sakralną i artystyczną - uważa ksiądz infułat Stanisław Bogdanowicz, proboszcz konkatedralnej Bazyliki Mariackiej w Gdańsku, który został opiekunem i zarządcą dzieła. - Tego samego zdania są konserwatorzy, którzy ocenili ikonę fachowym okiem. Ich podziw jest tym większy, że autor, zanim stał się artystą, był piłkarzem i grał dla biało-zielonych.
Janusz Charczuk, dawniej gdańszczanin, dziś mieszkaniec Toronto, podarował Matkę Boską Gdańską dwa lata temu, podczas mszy za dusze zmarłych zawodników, działaczy i kibiców Lechii. Klub obchodził wówczas swoje 60-lecie, mszę zamówił Janusz Charczuk, a odprawił ksiądz Bogdanowicz. Rok później, na ręce księdza Bogdanowicza, Charczuk przekazał Krzyż Kaszubski, kolejną ikonę, którą sam wymyślił, zaprojektował i napisał. Bo ikony się pisze, a nie maluje. Niektórzy twierdzą, że czyni to Duch Święty, a artysta jedynie użycza ręki; takich dzieł się nie podpisuje.
Krzyż Kaszubski wisi w Kaplicy Królewskiej, Matka Boska Gdańska - w sali recepcyjnej bazyliki.
- Byłem kiedyś fanem Lechii - uśmiecha się ksiądz Bogdanowicz. - Najbardziej ceniłem dwóch piłkarzy: Romana Korynta i Janusza Charczuka. Chylę czoło przed Charczukiem, bo to chyba jedyny w świecie piłkarz, który pisze ikony.

Piękna piłka

Gdy Janusz był małym chłopcem i jeszcze mieszkał w Ustce, rodzice wymyślili, że zostanie… pianistą. Zapisali go na lekcje gry u miejscowego organisty. Znęcał się nad tym instrumentem okrutnie, w końcu nie wytrzymał i oznajmił ojcu, że zamiast grać na pianinie, woli grać w piłkę. Ojciec powiedział: Dobrze. I wkrótce podarował mu najprawdziwszą skórzaną piłkę, z gumową dętką, którą najpierw należało napompować, tzw. cycek zawiązać i schować, a skórzaną powłokę zasznurować.
- Do dziś pamiętam żółtawo-brązowy kolor tej piłki i niepowtarzalny zapach wyprawionej skóry - wspomina Janusz Charczuk.
Najpierw szalał z kolegami na podwórku, potem rozpoczął regularne treningi. W usteckiej Stali i w Korabie, wreszcie w Czarnych Słupsk.
- Byłem niezły, marzyła mi się gra w I-ligowej drużynie - wyznaje. - A ponieważ marzyła mi się też architektura, postanowiłem wyjechać do Gdańska, gdzie była i politechnika, i Lechia.
W barwach biało-zielonych zadebiutowałem 13 marca 1960 roku, podczas meczu z Górnikiem Zabrze. Nigdy mi nie przyszło do głowy, by te barwy zmieniać. Noszę je do dziś.
Dla I-ligowej Lechii strzelił 18 bramek. Ale za najpiękniejszą uważa tę, którą zdobył podczas wyjazdowego meczu z Legią Warszawa.
- Przeprowadzamy akcję środkiem boiska - relacjonuje. - Wychodzę na wolne pole, dostaję piłkę, ogrywam Zientarę, Grzybowski, stoper Legii, szarżuje w moim kierunku, kątem oka widzę Jurka Apolewicza i gdy „Grzyb” mnie atakuje, w pełnym biegu zagrywam do „Apka” na klepkę, on mi odgrywa już za Grzybowskim, a ja jestem sam na sam z bramkarzem Legii, Foltynem. Foltyn robi zwód w prawo i opiera się na prawej nodze, a ja strzelam obok jego lewej nogi. Piłka wpada do bramki. Wyciągam ręce w górę, zupełnie jak uczą w piłkarskich filmach szkoleniowych. Wygraliśmy! Legia padła na kolana.
Niełatwo było pogodzić studia z wyczynowym sportem. Zdarzało się, że obrywał i od trenerów, i od wykładowców. Za pracę dyplomową na temat „Studium planu szczegółowego śródmieścia miasta Starogardu Gdańskiego” otrzymał jednak ocenę bardzo dobrą, a Towarzystwo Urbanistów Polskich przyznało za nią pierwszą nagrodę. Dyplom magistra inżyniera uzyskał 30 kwietnia 1968 roku. Został architektem, zaczął pracować w biurze projektowym.
- Musiałem rozstać się z Lechią, bo treningów z pracą naprawdę nie dało się pogodzić - tłumaczy. - Zresztą biało-zieloni grali coraz słabiej, a ja nie chciałem przedłużać mojej piłkarskiej przygody za wszelką cenę.

Wśród kanadyjskich Kaszubów

Emigrantem stał się z przypadku. W 1980 roku wyjechał do kolegi w Stanach Zjednoczonych. Pobyt przedłużył się. Wybuchł stan wojenny, z kraju zaczęły docierać niedobre wieści. Postanowił nie wracać. Zwłaszcza że w jego życiu pojawiła się kobieta. Elblążanka mieszkająca w Kanadzie. Pobrali się, kupili dom w Toronto.
- Jest to dom z duszą - opowiada pan Janusz. - Zabytkowy, jak na kanadyjskie warunki, bo pochodzi z epoki wiktoriańskiej. Ma oryginalne kominki, witraże, żyrandole i stolarkę. Znajduje się blisko jeziora Ontario i blisko Pomnika Katyńskiego, nieopodal ulicy Roncesvalles, stanowiącej centrum kanadyjskiej Polonii.
Drugi dom stoi w miejscowości Combermere, na kanadyjskich Kaszubach, w sąsiedztwie rzeki Madavaska, około 300 km od Toronto. Zbudowany jest z surowych drewnianych bali i bardziej przypomina dom trapera niż architekta.
- Ten zakątek Kanady nie bez przyczyny nazywany jest kanadyjskimi Kaszubami - objaśnia pan Janusz. - Okolica, pełna jezior i strumyków, wijących się wśród lasów i pagórków, do złudzenia przypomina rejony Kartuz, Kościerzyny, Wiela czy Bytowa. To raj dla osób ceniących naturę w nieskażonej formie. Ale największym skarbem tej ziemi są ludzie. Pierwsi osadnicy kaszubscy przybyli tu za chlebem w połowie XIX wieku. Ziemię wyrywali puszczy gołymi rękami, budowali na niej swoje checze. Ich potomkowie też są pracowici, uczciwi i dumni. Mam wśród nich przyjaciół.
Przyjaciel Al Burant, Kaszub z czwartego pokolenia emigrantów, pochodzących znad jeziora Raduńskiego, ma ponad 70 lat i przez większość życia był drwalem w kanadyjskim buszu. To artysta-samouk, który maluje przepiękne kaszubskie pejzaże i rzeźbi w drewnie, głównie przy pomocy… spalinowej piły łańcuchowej. Al, w przypływie dobrego humoru, przemawia po kaszubsku, tak jak jego przodkowie.
- To właśnie takim osobom jak on, zadedykowałem moją Niebieską Madonnę z Dzieciątkiem, zwaną Matką Boską Kaszubską - mówi pan Janusz. - Kaszubskie motywy zdobnicze, czyli stylizowane kwiaty i trzy odcienie niebieskiego, symbolizujące morze, jeziora i niebo, przypominają o polsko-kaszubskim dziedzictwie kulturowym. To jedyna taka ikona w całym świecie, nawet Pan Jezus ma kaszubską kapotkę.
W kwietniu 2007 roku ikona została poświęcona w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej Królowej Polski w Wilnie, na kanadyjskich Kaszubach. Pobłogosławił ją biskup Grzegorz Balcerek z Poznania.
Matka Boska Kaszubska jest częścią rodzinnej kolekcji, którą zarządza córka Emilia.
Wisi tam także Krzyż Kaszubski, który powstał z myślą o Kaszubach w Polsce i Kaszubach rozrzuconych po świecie. Podobny, dedykowany Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II, Janusz Charczuk stworzył dla Kaplicy Królewskiej w Gdańsku.
- Mało kto o tym wie – martwi się Leszek Solski z Sopotu. – Ja nie wiedziałem, choć Janusz to mój kolega. I pewnie szybko bym się nie dowiedział, gdybym na plaży nie spotkał Wojciecha Łazarka, lechisty, późniejszego trenera kadry narodowej i nie zaczął o Charczuku rozmawiać.
Z Charczukiem spotkali się w Toronto, po 38 latach. Tam Solski obejrzał rodzinną kolekcję, wysłuchał opowieści o Matce Boskiej Gdańskiej i Krzyżu Kaszubskim. Gdy wrócił do Trójmiasta, natychmiast pobiegł ikony obejrzeć.
- To prawdziwe dzieła sztuki – uważa.

Pierwszy był św. Michał

Janusz Charczuk malował już na studiach, głównie akwarele. Fascynował go El Greco, który zaczynał od pisania ikon.
- Dojrzewałem spirytualnie – mówi Janusz Charczuk. – Jako chrześcijanin i jako artysta. Ikony we mnie „siedziały”, studiowałem wszystko, co ukazywało się na ich temat. Urzekała mnie ich tajemnica, prostota i siła. Utwierdzałem się w przekonaniu, że są one ponadczasowe i uniwersalne. Ale dopiero osiem lat temu sam zacząłem je tworzyć.
Pierwsza była ikona św. Michała Archanioła, naczelnego wodza zastępów niebieskich, patrona chorych i potrzebujących. Pracę nad nią zaczął w roku 2000. Był po zawale, czekała go operacja by-passów, w szpitalu św. Michała w Toronto. Tym samym, w którym w 1985 roku urodziła się jego córka. W noc przed operacją długo rozmyślał.
- Postanowiłem, że gdy już będzie po wszystkim, skończę tę ikonę i ofiaruję ją, jako wotum dziękczynne „naszemu” szpitalowi. I tak się stało. Moja ikona wisi w szpitalnej kaplicy, a ludzie się do niej modlą.
Potem powstały kolejne dzieła. Napisał w sumie 30 ikon, nad sześcioma innymi jeszcze pracuje. Pracownię malarską (podobnie jak architektoniczną) ma we własnym domu.
Deski do ikon sam przygotowuje. Tak, jak to robili klasztorni ikonografowie tysiąc i więcej lat temu. A więc – najpierw impregnuje deskę roztworem kleju ze skóry zajęczej i wody. Nastepnie nakleja na deskę lniane płótno. Gdy to wyschnie, przygotowuje gesso, czyli papkę z pyłu marmurowego i tego samego roztworu kleju, nakłada ją – w odpowiednich odstępach czasowych - wastwa po warstwie, nie mniej niż 15 razy. Czeka aż wyschną i zaczyna gesso szlifować. Końcowy produkt musi mieć gładkość kości słoniowej.
- Dopiero wtedy nanoszę rysunek i przygotowuję tło z płatków 23-karatowego złota – objaśnia. – Postaci i sceny ewangeliczne maluję farbą temperową, a utwardzam ją żółtkiem jaja, z domieszką octu. To sprawdzona technika. Dzięki niej ikony, które podziwiamy w muzeach, przetrwały setki lat.

Hallo, Neptun

Charczuk ma w Kanadzie dom, rodzinę i dobrą pracę. Ale za Polską i Gdańskiem bardzo tęskni. A już najbardziej - za Neptunem z Długiego Targu.
- Byliśmy w zażyłych stosunkach – podkreśla. – Gdy zacząłem pracować w biurze projektowym „Cukroprojekt”, vis-a-vis Dworu Artusa, Neptun zaglądał mi do okien. A gdy szedłem Królewskim Traktem i go mijałem, pozdrawialiśmy się dyskretnie.
To było po pierwszym derbowym meczu z Arką Gdynia, w 1964 roku, podczas którego Charczuk strzelił pierwszą bramkę.
- Lechia wygrała, kibice w siódmym niebie, Gdańsk fetuje – opowiada. - A ja wracam pieszo do mojej kawalerki przy ul. Głębokiej. Mijam Złotą Bramę, Dwór Artusa i kątem oka spoglądam na Neptuna. Stoi sobie ze swym trójzębem, niby taki jak zawsze. Ale gdy się zbliżam, on do mnie mruga. Pośród szemrzącej wody słyszę, jak szepcze: Lechia Pany!
Na razie pan Janusz do Polski się nie wybiera. Prosi więc, by Neptuna pozdrowić. Mijam Złotą Bramę, Dwór Artusa i widzę, jak stoi sobie ze swym trójzębem, taki sam jak zawsze. Unoszę rękę, by mu pomachać i mało się nie przewracam. Pod nogami mam piłkę. Żółto-brązową, sznurowaną.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto