Polki są niewątpliwie największym bogactwem naturalnym naszego kraju. Ograniczmy się do jednego przykładu: to krakowiance Agnieszce zawdzięczamy "udomowienie" Nigela Kennedy'ego.
W efekcie nie dość, że ten światowej sławy skrzypek, kieruje, jako dyrektor artystyczny, Polską Orkiestrą Kameralną, to jeszcze promuje rodzimych muzyków i co rusz koncertuje po Polsce.
W minioną sobotę pojawił się po raz kolejny (który to już?) w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. Przywiózł ze sobą czołówkę polskich jazzmanów młodego pokolenia (Paweł Dobrowolski - perkusja, Tomasz Grzegorski - saksofon tenorowy, Adam Kowalewski - kontrabas i Piotr Wyleżoł -instr. klawiszowe), którzy towarzyszą mu na trasie promującej jego najnowszy jazzowy album "Blue Note Sessions".
Sobotni koncert na Ołowiance miał dwa oblicza. Do przerwy było niemrawo, żeby nie powiedzieć – chwilami nudno. Grano "po bożemu": temat, solo skrzypiec, solo saksofonu, solo fortepianu, ewentualnie jeszcze jedno solo skrzypiec i temat na zamknięcie. Oczywiście Kennedy nawet "Wlazł kotek na płotek" potrafiłby zagrać, tak, że zapiera dech w piersiach, ale młodzi polscy muzycy, którym przyszło "wejść w buty" po takich sławach jak Jack DeJohnette, Ron Carter czy Joe Lovano (to oni towarzyszyli skrzypkowi na płycie), grali najwyżej poprawnie.
@Tekst:Do tego, Nigel znany z niesztampowego - jak na muzyka klasycznego -image'u, jako jazzman zachowywał się nad wyraz powściągliwie. Poza nieustającym "przybijaniem żółwików" muzykom, powtarzaniem "My name is Nigel Kennedy and I'm doing fine, thank you", jego jedyną ekstrawagancją było popijanie piwa z butelki na scenie.
@Tekst:Nie wiem czy to większa dawka tego napitku w przerwie, czy może celowo ułożony program, a może oba czynniki jednocześnie – sprawiły, że w drugiej odsłonie, byliśmy świadkami niemal całkiem innego koncertu. Z Wyleżołem na organach Hammonda i Kowalewskim na gitarze basowej, zespół zmienił się w pulsującą, niemal jazzrockową sekcję rytmiczną. Gra Kennedy'ego bardziej przypominała ekstatyczne solówki Jean-Luc Ponty'ego z czasów, gdy ten występował w zespole Franka Zappy, niż elegancję powiedzmy – Stephana Grapelliego. W takich utworach jak "Midnight Blue" czy "Expansions" skrzypce Nigela zawodziły wręcz niczym gitara Jimiego Hendriksa. To był ten Kennedy, którego cenimy, nieokiełznany w ekspresji, nieograniczony w wirtuozerii. Swoimi oszczędnymi wejściami świetnie wpisał się w ten styl Grzegorski. Nic zatem dziwnego, że entuzjazm publiczności nie miał granic. Bo – jak mawiał zapomniany już nieco klasyk - prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy. Nawet, a może przede wszystkim, jeśli jest skrzypkiem.
Rusza 61. Festiwal w Opolu. Znamy szczegóły
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?