Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

O partyjnym dyrektorze, co "poszedł z nami". W grudniu 1970 roku Klemens Gniech strajkował, w sierpniu 1980 roku był dyrektorem Stoczni im. Lenina

Irena Łaszyn
Borowczak złego słowa na dyrektora Gniecha nie powie. - To nieprawda, że on w sierpniu był po drugiej stronie barykady. Może przez pierwsze trzy dni.

Borowczak złego słowa na dyrektora Gniecha nie powie.
- To nieprawda, że on w sierpniu był po drugiej stronie barykady. Może przez pierwsze trzy dni. Ale już w niedzielę, 17 sierpnia, udostępnił wszystkie pomieszczenia, stołówki, drukarnie, radiowęzeł. Rozumiał, że nam chodzi o coś więcej niż pieniądze.

Pierwszy komitet strajkowy zawiązał się na koparce. Tej, która stała przy drugiej bramie. Przed nią może z tysiąc chłopa, podekscytowany tłum, który wyrywa się na zewnątrz, pod Komitet Wojewódzki PZPR, żeby swoje żale wykrzyczeć, a oni usiłują nad tym wszystkim zapanować. Pamiętają, co mówił Bogdan Borusewicz: Że nie można ludzi wypuścić na ulicę, bo władza uzna to za prowokację i zacznie strzelać. Nie bardzo wiedzą, co robić, bo to oni - Jerzy Borowczak, Bogdan Felski i Ludwik Prądzyński - stoczniowców poderwali i tu przyprowadzili. Czekają jednak na Lecha Wałęsę, który miał być o piątej, a tu już dziesiąta na zegarze, a jego nie widać. Oni trzej są zbyt młodzi, brakuje im doświadczenia.
- W sierpniu 1980 roku miałem 22 lata, pracowałem w Stoczni im. Lenina jako monter i kowal okrętowy, na K5 - wspomina Jerzy Borowczak, dziś dyrektor Fundacji Centrum Solidarności.
Pamięta, że przed tą bramą głos ma już zachrypnięty od przemawiania i tych okrzyków „Chodźcie z nami!”, ale to on intonuje „Jeszcze Polska nie zginęła”. A potem jest minuta ciszy, żeby uczcić robotników pomordowanych dziesięć lat wcześniej. Pierwsi zginęli za tą właśnie bramą. Od kul.
Atmosfera gęstnieje. W końcu, na tej koparce, zaczynają wybierać komitet strajkowy, 20 osób. Jest 14 sierpnia, zbliża się jedenasta. Wałęsy nie ma, a na koparkę wskakuje dyrektor stoczni Klemens Gniech. Chłop postawny, potężny jak tur. W dodatku cieszy się poważaniem wśród robotników. Starsi pamiętają go z grudnia 1970 roku, gdy był w komitecie strajkowym, walczył o robotnicze prawa i interesy. A i potem, gdy awansował, zachowywał się godnie, po ludzku.
Gniech przemawia krótko. Członków komitetu strajkowego zaprasza do siebie, innym każe się rozejść. Konsternacja. Kto wie, jak potoczyłyby się losy strajku, gdyby w tym momencie nie nadbiegł spóźniony Lech Wałęsa.

Po właściwej stronie

Wałęsa wskakuje na koparkę.
- Czy pan mnie pamięta, dyrektorze Gniech? – pyta. – Dziesięć lat pracowałem na stoczni, ale zostałem zwolniony. Już cztery lata jestem bez pracy.
Ogłasza strajk okupacyjny. Obejmuje dowództwo.
Gniech będzie potem tłumaczyć, że to nie on Wałęsę zwolnił, lecz jego poprzednik. Gdy w 1976 roku objął dyrektorskie stanowisko, Wałęsy już w stoczni nie było. Pamięta go więc, owszem, lecz z wcześniejszych czasów. Przecież w grudniu 1970 roku razem w tym komitecie strajkowym działali. Gniech, inżynier i kierownik wydziału K2 oraz Wałęsa, prosty elektryk z W4.
Te słowa zapadły mu jednak w pamięci.
Najlepszy dowód, że gdy po dwudziestu latach, został zaproszony do Lecha Wałęsy na imieniny, zagadnął solenizanta podobnie: Czy pan mnie pamięta, prezydencie Wałęsa? Wałęsa się roześmiał: No, a jakże, panie Klemensie…
- Czasy się zmieniły i role odwróciły – zauważa Jerzy Borowczak, który był świadkiem tamtej rozmowy.
Borowczak jednak złego słowa na dyrektora Gniecha nie powie.
- To nieprawda, że on w sierpniu był po drugiej stronie barykady – uważa. – Może przez pierwsze trzy dni. Ale już w niedzielę, 17 sierpnia, był z nami. Udostępnił wszystkie pomieszczenia, stołówki, drukarnie, radiowęzeł. Rozumiał, że nam chodzi o coś więcej niż pieniądze.
Przecież podwyżki dla stoczniowców wywalczyli, powrót Anny Walentynowicz do pracy – też. On nawet swój samochód po nią posłał.
- Potem jednak postanowiliśmy strajk kontynunuować – przypomina Borowczak. - Powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, sformułowana została lista 21 postulatów. O wolnych związkach zawodowych, wolności słowa, rzeczach najważniejszych. One już nie do dyrektora były adresowane.
- Kiedy się panowie poznali?
- Rano, w pierwszym dniu strajku. Ja prowadziłem kolumnę robotników, on podszedł do czoła pochodu i chciał z nami rozmawiać. Ale my wtedy nie chcieliśmy. Mówiliśmy: Porozmawiamy, gdy nas będzie więcej. Potem zaczęły się negocjacje. Zwyciężyliśmy.
- Strajk się skończył, nastał karnawał „Solidarności”…
- A dyrektor Gniech nadal cieszył się poważaniem wśród załogi. Bo on, choć partyjny, nigdy nie był w żadnych egzekutywach, nie robił kariery. Podczas plebiscytu ogłoszonego przez Radę Pracowniczą dostał niemal 100 procent poparcia.


Na czarnej liście

Władysław Knap, członek Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców 1970, a od 1988 roku jego przewodniczący:
- Z Klemensem Gniechem długo się znaliśmy, bo od lat 60. On był w stoczni od konstrukcji okrętowych, ja od chłodni i klimatyzacji, ale współpracowaliśmy. Dobry fachowiec, konkretny, lecz raczej mało wylewny. Bliższe kontakty nawiązaliśmy po sierpniowym strajku, gdy ruszyła praca nad pomnikiem. Czasami spieraliśmy się w sprawach technicznych i wykonawczych, ale generalnie to on dawał na wszystko pozwolenie. Gdy coś się komplikowało, trochę nas poganiał. Kiedyś zaginęło na przykład 18 wagonów ze stalą na budowę pomnika. Zanim się odnalazły, gdzieś na bocznym torze, było nerwowo. Gniech przemówił do rymu: Knap, ty masz głowę i ch…, więc kombinuj.
Pomnik stanął. Ale rok później wybuchł stan wojenny, czołg zmiótł drugą bramę, zaczęła się pacyfikacja stoczni. Dyrektor Gniech został wezwany na dywanik do Komitetu Wojewódzkiego partii, miał przygotować listę mącicieli. Odmówił. Wojskowi i zomowcy biegali po stoczni, rozbijali drzwi, wyprowadzali robotników, którzy próbowali się buntować.
- Dwóch zomowców z przodu, dwóch z tyłu, po trzech po bokach – wspominają stoczniowcy. – Pojedynczo kierowali nas do Sali BHP, tej, w której rozgrywał się Sierpień, a Lech Wałęsa i Mieczysław Jagielski podpisywali historyczne porozumienie. Zabierali przepustki, szóstkami wyrzucali za bramę, w kufajkach. Niektórych aresztowano.
- My trafiliśmy do więzienia, dyrektor Gniech przestał być dyrektorem – mówi Borowczak. – Przez rok nie miał pracy, on też znalazł się na czarnej liście. Gdy zaczęły się procesy działaczy „Solidarności”, jego wzywali na świadka. Nie przewidzieli, że ze świadka oskarżenia, stanie się świadkiem obrony. Na procesie Alojzego Szablewskiego, oskarżonego o zorganizowanie strajku w stoczni w stanie wojennym, Gniech powiedział, że stoczniowcy przez 14 dni Sierpnia nie zrobili takiej szkody, jak zomowcy w jeden dzień, 16 grudnia.


Umiał rozmawiać

Potem, dzięki zagranicznym kontaktom, wyjechał do Kolumbii i Panamy. Po dwóch latach wrócił, znowu szukał pracy w Polsce. Został inżynierem budowy w Stoczni Wisła. W 1985 roku wyjechał na dobre, do Niemiec. Był handlowcem, negocjował wielomilionowe kontrakty, cenili go. Nigdy jednak nie poprosił o niemieckie obywatelstwo. Tęsknił za Polską, chciał wrócić.
Roman Gałęzewski, szef „Solidarności” w Stoczni Gdańskiej:
- W sierpniu 1980 roku byłem w „Dalmorze”, Klemensa Gniecha nie znałem. Spotkaliśmy się dziesięć lat później. Pytałem, czy mógłby stoczni pomóc. Bo my szukaliśmy autorytetów, a o Gniechu wiele dobrego słyszałem. Ale on wtedy pracował w Niemczech, miał różne zobowiązania. Polecił innego fachowca.
Borowczak:
- Pojechaliśmy do niego. Chcieliśmy, by został prezesem. Myślę, że gdyby się wtedy zgodził, stocznia byłaby w superkondycji.
W 2005 roku znowu się do niego zwrócili. Prosili, żeby został doradcą związkowym, podejmował rozmowy z armatorami, przekonywał, że warto w tę stocznię inwestować. Na rozkręcenie współpracy zabrakło czasu.
- Zawsze miał klasę i umiejętność negocjacji – uważa Władysław Knap. – Umiał rozmawiać z ministrami i zwyczajnymi robotnikami. Wtedy, w Sierpniu, gdyby się zbyt ostro postawił, zaszkodziłby i stoczniowcom i sobie. Ale on wiedział, że to rozgoryczenie musi znaleźć ujście. No i słabszy dał silniejszemu po zębach.
W grudniu 1970 roku Knap patrzył przez okno na demonstrantów i na zaciągnięte gazami łzawiącymi ulice. Gniech był z tymi demonstrantami. Knap był bezpartyjny, Gniech należał do partii.
- Szczęściarz – mówi o Gniechu Władysław Knap. – Dwa lata później, mimo tego strajkowego epizodu w życiorysie, został dyrektorem technicznym stoczni. A cztery lata później – dyrektorem.


Grudniowe strzały

W grudniu 2005 roku Klemens Gniech, jako świadek prokuratury, stanął przed Sądem Okręgowym w Warszawie, który prowadzi proces w sprawie Grudnia ’70. Zeznał, że wie, kto wtedy kazał strzelać do robotników, bo wieczorem 15 grudnia 1970 roku, w gdańskiej siedzibie SB, przypadkiem słyszał rozmowę gen. Grzegorza Korczyńskiego, wiceministra obrony narodowej i wicepremiera Stanisława Kociołka.
Korczyński składał meldunek o ustaleniach, które przyszły z centrali. Mówił: Jeśli stoczniowcy zechcą wyjść na miasto, to pierwsza salwa padnie w powietrze. Jeśli to demonstrantów nie zatrzyma, strzelą pod nogi. Jeśli i to nie pomoże, będą strzelać „na wprost”. A Kociołek odpowiedział: Proszę wykonać.
Gniech wystraszył się, zrezygnował z przedstawiania Kociołkowi postulatów załogi, z którymi – jako członek komitetu strajkowego – do niego przyszedł, w towarzystwie ówczesnego dyrektora stoczni Stanisława Zaczka.
Pytany przez sąd, dlaczego nie uprzedził stoczniowców o grożącym niebezpieczeństwie, odrzekł, że o samym zagrożeniu uprzedzał. Prosił, by nie wychodzili za bramę. Nie powiedział tylko o podsłuchanej rozmowie. Ze strachu.
Dlaczego milczał aż 35 lat? Bo najpierw nie było można mówić, odpowiadał, a potem wyjechał za granicę i nie wiedział, że proces „o sprawstwo kierownicze” zabójstwa 44 robotników jeszcze się nie skończył.
Stanisław Kociołek tym oskarżeniom zaprzeczył. Dowodził, że wieczorem 15 grudnia jego w siedzibie SB nie było, co łatwo sprawdzić, bo miał w telewizji wystąpienie na żywo. A zasady użycia broni uzgadniał z Korczyńskim Zenon Kliszko, członek Biura Politycznego KC PZPR.
- Ja tam Kociołkowi nie wierzę – wyznaje Jerzy Borowczak. – Nie wierzę też, że telewizja nadawała program na żywo. W stoczni zawsze się mówiło, że to Kociołek winny jest tej masakrze. Wprawdzie Klemens Gniech nigdy wcześniej publicznie nie powiedział: "byłem, słyszałem", ale ta informacja skądś się wzięła. Może od niego?
Kliszko nie żyje. Korczyński nie żyje. Zaczek nie żyje.
Nie żyje już także Klemens Gniech.
Zmarł w Niemczech, 27 kwietnia br. Spoczął na gdańskim cmentarzu Srebrzysko. Żegnali go stoczniowcy i działacze „Solidarności”. Na mszy w Katedrze Oliwskiej był Lech Wałęsa, przywódca sierpniowego strajku i Tadeusz Fiszbach, ówczesny I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR.


Od autora
Był między młotem a kowadłem – podkreślają w rozmowach ci, którzy dyrektora Klemensa Gniecha znali. I że to porządny gość. Nie tylko dlatego, że o zmarłych nie mówi się źle.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: O partyjnym dyrektorze, co "poszedł z nami". W grudniu 1970 roku Klemens Gniech strajkował, w sierpniu 1980 roku był dyrektorem Stoczni im. Lenina - Gdańsk Nasze Miasto

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto