MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Open'er nie całkiem obiektywnie

Redakcja
Z każdą kolejną edycją rosną ambicje organizatorów Open'era, a wraz z nimi oczekiwania publiczności. Czy tegoroczna odsłona podołała moim?
Wideo, zdjęcia, relacje na żywo:

Serwis Open'er 2009: wszystkie relacje, line-up, informacje

Od tego roku Open'er trwa już cztery dni, jednak ja przedłużyłem sobie festiwal o jeszcze jeden, aby zadomowić się na polu namiotowym.

1 lipca

Tuż po godzinie 12, o której otwarto pole namiotowe, zjawiłem się na Babich Dołach. Nie spodziewałem się, że już wtedy będzie tam tak wiele osób. Trochę czasu trwało zanim karnet zamieniłem na dwie opaski (jedna na festiwal, druga na pole). Większość tego czasu niestety mokłem, również, gdy już kombinowałem jak rozbić namiot (nigdy nie byłem harcerzem...). Gdy namiot został rozbity, deszcz ustał, zatem można było zacząć integrację z pozostałymi openerowiczami, co trwało do wczesnych godzin porannych.

2 lipca

Pierwszy muzyczny dzień Open'era, tak zwany Opening Day, w którym tylko połowa scen była otwarta. Zanim przeszedłem do części muzycznej nadrabiałem zaległości towarzyskie. Wstąpiłem na chwilę do namiotu, aby zobaczyć popisy The Car Is On Fire, lecz po połowie pierwszej piosenki zdezerterowałem zniesmaczony. Udałem się po piwo, spotkałem ze znajomymi, z którymi czas zleciał tak, że ominąłem koncert Peter, Bjorn and John, czego żałuję, gdyż występ ponoć był niezły.

Nigdy nie załapałem się na szał na Arctic Monkeys. Jednak z powodu faktu, że producentem ich nowej płyty jest Josh Homme, lider lubianego przeze mnie Queens of the Stone Age, byłem ciekaw ich występu. I było całkiem fajnie, do czasu, gdy nawaliło nagłośnienie. Problemy techniczne tylko przyspieszyły mą decyzję o opuszczeniu sceny głównej. Planowałem to od samego początku.

Wszystko z powodu występu na scenie namiotowej uwielbianego przeze mnie Late of the Pier. Był to jeden z ważniejszych koncertów dla mnie spośród całego festiwalu. Brytyjscy muzycy nie zawiedli. Pod barierkami szalałem ze szczęścia jak mało kto, wtórowałem im śpiewem. Zdziwiony byłem również faktem, że nie jestem jedyną śpiewającą osobą. Ponadto muzycy zagrali jeden nowy utwór, który przypadł mi do gustu.

Po niespełna godzinnym występie nadszedł czas na kolejne piwo i koncert Basement Jaxx, którego wielkim znawcą nie jestem, ale spodziewałem się dużego tanecznego "kopa". Po tym energicznym występie przyszedł czas na Wojtka Grabka, na którego polowałem od jakiegoś czasu. Jego występ w AlterSpace był doprawdy urzekający, również za sprawą świetnych wizualizacji. Wirtuoz elektrycznych skrzypiec przy akompaniamencie elektronicznych dźwięków potrafił zaczarować. Wykonanie "Birch" na żywo brzmi nawet lepiej niż w utworze dostępnym w Internecie.

Po Grabku nie zmieniałem miejsca i oczekiwałem występu formacji nazywanej, nie bez podstaw, polskim Crystal Castles. Skinny Patrini dali mocny i żywiołowy show, w trakcie którego ciężko było zasnąć. Na dworze się przejaśniało, sił było coraz mniej, lecz przy tej muzyce ciężko było o sen. Jednak po powrocie na pole namiotowe nadszedł czas na odpoczynek.

3 lipca

Sen jednak nie trwał długo. Słońce tak nagrzewało namiot, że nie można było usnąć. Część muzyczna tego dnia zaczęła się dla mnie o godzinie 19 występem FlyKKllr. Nie był to tak żywiołowy występ jak w listopadzie podczas All About Freedom Festival, jednak Pati Yang nie zawiodła. Potem przyszedł czas na obowiązkowe piwo...

W trakcie spijania krystalicznie czystego Heinekena zostałem namówiony przez znajomych, by pójść na koncert Gossip, którego fanem nie jestem, ale potrafiłem się bawić nie najgorzej. Podczas gdy większość ludzi goszczących na Open'erze podziwiała występ The Kooks na Main Stage lub Duffy w scenie namiotowej, ja udałem się pod scenę World, gdzie swój koncert dał zespół rodem z Islandii, Hjaltalín.

Muzycy wykonali większość utworów ze swojej jedynej płyty pt. "Sleepdrunk Seasons". Porównywany do Sigur Ros i Arcade Fire dorobek muzyczny prezentował się w Gdyni fantastycznie. Dodatkowym atutem koncertu był kameralny klimat. Kiedy na inne koncerty pod barierki trzeba było się pchać łokciami, tutaj można było dostać się bez problemu, zaś już 20 metrów od sceny można było wygodnie rozsiąść się na trawie.

Zaraz po koncercie Irlandczyków udałem się pod Main Stage, by oczekiwać występu, na jaki bardzo czekałem. Moby wydał przed paroma tygodniami płytę, która kompletnie mnie urzekła. Album ten wyłamuje się z dotychczasowego dorobku nowojorczyka i wzbudza wielkie emocje. Już pierwsze nuty "Seated Night" wywołały dreszczyk podniecenia. Następnie zabrzmiało moje ulubione "Extreme Ways" i wielki uśmiech sam malował mi się na twarzy. Koncert był pełen energii i emocji. Kulminacja uczuć nastąpiła w trakcie wykonywania najpiękniejszego utworu z płyty "Wait For Me" - "Mistake".

Po jeszcze kilku utworach zrobiłem coś, czego żałuję najbardziej - opuściłem koncert Moby'ego, by udać się na Crystal Castles. Występ kanadyjskiego duetu był przewidywalny i niezły. Ale bawić się można było głównie pod sceną, gdzie Alice Glass robiła swoje show, rzucając się w tłum i oblewając go wódką. Ponadto brak oświetlenia uniemożliwiał dojrzenie czegokolwiek. Przed koncertem manager zespołu nakazał oświetleniowcom zdjąć światła ze sceny, gdyż "wokalistka jest naćpana bardziej niż zwykle"... Po występie CC udałem się na pole namiotowe, jednak kilka godzin jeszcze minęło zanim ułożyłem się do snu...

4 lipca

Znowu silne słońce sprawiło, że nie było szans na odespanie afterparty na polu namiotowym. W sobotę dość szybko zacząłem zaliczanie kolejnych koncertów, gdyż już przed 17 na scenie młodych talentów podziwiałem przez chwilę nie najgorsze poczynania dormacji Jazzus. Szybko jednak udałem się pod scenę namiotową ujrzeć z bliska polską nadzieję ambitnej sceny elektronicznej - Kamp!. Młodzi muzycy utwierdzili mnie w przekonaniu, iż mogą wkrótce zrobić większą karierę dzięki własnej muzyce, a nie koneksjom.

Z ciekawości udałem się znowu pod scenę młodych talentów, gdzie niezły występ dali grający akustycznie Twilite. Nie było jednak za wiele czasu, ponieważ wkrótce swój koncert mieli zacząć Fisz Emade. Płytę Heavi Metal uważam za jedną z lepszych polskich krążków ubiegłego roku, więc przyjemnie było się pobujać do dźwięków granych na żywo.

Po nieco dłuższej przerwie na piwo zawitałem ponownie w namiocie, by ujrzeć urzekającą wokalistkę rodem z Islandii - Emilianę Torrini. Jej muzyka była taka, jak oczekiwałem - melodyjna i przyjemna. Torrini pomiędzy utworami prowadziła zabawne i upiększające koncert monologi. Korzystając z wolnej chwili podreptałem w kierunku Main Stage, gdzie legenda rocka, Faith No More grali dla ponad 60 tysięcy widzów, jednak deszcz sprawił, że szybko wróciłem pod namiot.

Tam zaś czekałem na występ grupy White Lies, jednego z lepszych tegorocznych debiutów. Brytyjczycy dali całkiem niezły koncert, grając większość utworów ze swojej płyty oraz jako ciekawostkę cover piosenki "The Rip" wykonywanego oryginalnie przez Portishead.

Jakoś Pendulum sobie odpuściłem i wyczekiwałem pod Tent Stage na koncert, który pretendował do miana najlepszego z całego festiwalu. Anthony Gonzales i jego M83 zaczarowali publikę, która niezbyt licznie zebrała się na ich występie. Muzyka wprawiła mnie w prawdziwy trans, jednak trwał on zbyt krótko.

Francuska formacja zagrała jedynie 9 kawałków, z których większość pochodziła z zeszłorocznego albumu "Saturdays=Youth", który mimo wysokiej klasy nie należny do mych ulubionych w dorobku zespołu. A gdyby zagrali choćby "Unrecorded" moje odczucia byłyby dużo lepsze. Pozostał niestety spory niedosyt, nadrobiony przez późniejsze zabawy na polu namiotowym.

5 lipca

Zmęczenie się odezwało, zatem udało mi się nieco dłużej pospać. I bardzo dobrze, gdyż nadchodzący dzień miał być najtrudniejszy i najlepszy. Niestety, nie udało mi się ujrzeć poczynań grupy Letko. Pierwszym koncertem tego dnia był więc występ O.S.T.R.'ego, który podziwiałem z wysokości trawy popijając piwo.

Nastepnie udałem się do namiotu podziwiać audiowizualnie Priscillę Ahn. Ta amerykańska wokalistka powalała na kolana swoją muzyką i wydawała się być przytłoczona przez w miarę liczną publikę. Nie dotrwałem jednak do końca, gdyż z ciekawości chciałem ujrzeć Buraka Som Sistema. Ta portugalska formacja dała żywiołowy koncert, który mimo muzyki oddalonej od mych upodobań, całkiem przypadł mi do gustu.

Kolejnym punktem w mym napiętym planie był występ rosnącej gwiazdy polskiej sceny niezależnej, czyli Kumka Olik. Żywiołowy koncert musiałem jednak szybko opuścić, by udać się na Santigold, co w zasadzie nie bardzo się udało, przez jej półgodzinne opóźnienie. A czasu brakowało, gdyż na głównej scenie mieli zagrać Kings of Leon. Zespół, o którym przynajmniej od roku marzyłem, dał popisowy koncert. Ponad 20 utworów, w tym całkiem sporo z poprzednich (ponad połowa fanów zna pewnie tylko "Only by the Night") trzech płyt, świetne brzmienie dobry nastrój. KoL dali czadu bardziej, niż się tego po nich spodziewałem, choć jakoś nie potrafiłem poczuć dreszczyku emocji.

Po występie ekipy z Tennessee czym prędzej udałem się do namiotu by posłuchać The Ting Tings, które na koncertach ponoć spisuje się świetnie. I rzeczywiście, choć niewiele udało mi się zobaczyć, to co widziałem było naprawdę pasjonujące. Udawszy się po piwo, zasiadłem sobie na trawce słuchając z oddali Placebo, za którym nie przepadam. Gdy Molko z zespołem skończyli grać udałem się jak najbliżej sceny, by po raz drugi w życiu przeżyć na żywo The Prodigy.

I był to koncert dużo lepszy niż w trakcie zeszłorocznego Coke Live Festival. Starsze utwory, nie tak przeze mnie lubiane, zostały zastąpione przez piosenki z tegorocznego wydawnictwa "Invaders Must Die". Ciężko opisać żywioł, jaki miał miejsce w pierwszych rzędach pod barierkami. To trzeba po prostu przeżyć!

Organizacyjnie

Trzeba przyznać, że organizacja w tym roku momentami nie mogła podołać ilości zgromadzonej publiczności. Momentami brakowało napojów, prócz piwa (ale co mają pić kierowcy i nieletni?). Transport autobusami mimo dużej częstotliwości czasami nie nadążał za liczbą chętnych. Również wyjazd z parkingu trwał nierzadko 2 godziny. Takie są oczywiście standardy na większości europejskich festiwali, jednak jest jeszcze pole do poprawy. Następna edycja pewnie będzie jeszcze większa, a wtedy i organizacja mogłaby być lepsza. Ogólne wrażenie jest jednak pozytywne, aż szkoda, że impreza trwa tylko 4 dni. A teraz czeka nas rok oczekiwania na kolejną edycję Open'era.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Zofia Zborowska i Andrzej Wrona znów zostali rodzicami

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Open'er nie całkiem obiektywnie - Gdańsk Nasze Miasto

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto