Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ostatni kondotier podwodnego świata

Dorota Abramowicz
Fot. G. Mehring
Fot. G. Mehring
O tym, jak przyjął zlecenie poszukiwania syna milionera, który zginął u wybrzeży Portugalii i ciała pięknej stewardessy, uwięzionej na pokładzie "Estonii".

O tym, jak przyjął zlecenie poszukiwania syna milionera, który zginął u wybrzeży Portugalii i ciała pięknej stewardessy, uwięzionej na pokładzie "Estonii". Krążą także opowieści
Dziś nad szefem gdańskiego klubu płetwonurków "Rekin" gromadzą się czarne chmury.

Wszyscy - niezależnie od sympatii - zgadzają się, że jest to jedna z najbardziej malowniczych postaci w Trójmieście. Janczukowicz, postawił przed domem prywatny czołg, a w domu ma m.in. przerobioną na stolik lampę z niemieckiego transportowca "Wilhelm Gustloff" i kawałek U-Boota. Kilkadziesiąt razy schodził do wraku "Gustloffa", będącego zbiorowym grobem ponad pięciu tysięcy niemieckich żołnierzy i cywilów. Wyciągnął z dna jeziora cały myśliwiec Luftwaffe Messerschmitt-109, zdobył sprzęt bojowy płetwonurków z II wojny światowej. Ostatnio pochwalił się dziennikarzom, że poszukuje w rejonie Chałup szczątków polskich wodnosamolotów zniszczonych we wrześniu 1939 r.
Wtedy skończyła się cierpliwość pomorskich muzealników. Marian Kwapiński, Wojewódzki Konserwator Zabytków uznał, że działalnością Jerzego Janczukowicza powinna zająć się policja.
- Kończą się czasy nielegalnych poszukiwaczy skarbów - mówi dobitnie Marcin Tymiński, rzecznik PWKZ.

Nurek podobny ptakom

- Wszystko robię legalnie - oburza się Janczukowicz. - Jestem w pełni transparentny.
Siedzimy w starym oliwskim domu. W hełmach nurków z początku XX wieku migoczą lampy, na ścianie wisi fragment drewnianej burty z zatopionego niemieckiego jachtu, na zdjęciach morze, pokłady statków, uśmiechnięty gospodarz.
Jerzy Janczukowicz wygląda na żwawego pięćdziesięciolatka, choć w przyszłym roku skończy 70 lat.
- Urodzony w Wilnie - mówi o sobie. - Ojciec był przedwojennym profesorem, w czasie okupacji internowany na Węgrzech, po wojnie przyjechał z rodziną do Gdańska, tu zaczął wykładać na Politechnice. Nic dziwnego, że i ja podjąłem studia na PG.
Na II roku zapisał się do powstałego przy Zrzeszeniu Studentów Polskich klubu płetwonurków "Rekin" i koła naukowego, prowadzonego przez profesora Jana Szymbarskiego. Korzystali ze sprzętu do nurkowania wynalezionego w 1943 r. przez Jacques-Yvesa Cousteau, francuskiego badacza głębin morskich.
- To była rewolucyjny wynalazek - twierdzi Janczukowicz. - Wcześniej nurek ubrany w ciężki sprzęt mógł jedynie chodzić po dnie. Wynalezienie butli ze sprężonym powietrzem pozwoliło ludziom na swobodne, podobne lataniu w przestworzach, pływanie w wodzie.
Butle napełniali w przedsiębiorstwie Usług Rybackich i Dalekomorskich "Arka". Tam młody Jerzy spotkał pewnego sędziwego marynarza, którego opowieść - jak dziś przyznaje - zdeterminowała jego życie.

Skarb carski w Morzu Czarnym

Stary Marynarz - tak nazwijmy owego pracownika "Arki" - miał burzliwą przeszłość. W 1917 roku, jako osiemnastoletni chłopak usiłował przedostać się przez rewolucyjną Rosję do Polski. Zatrzymany przez bolszewików trafił do więzienia w jednej z miejscowości nad Morzem Czarnym. W jego celi na jedną noc umieszczono oficera carskiego oddziału, który o świcie miał zostać rozstrzelany. Całą noc białogwardzista rozmawiał z młody Polakiem.
- Był to oficer gwardii carskiej - mówił Janczukowiczowi Stary Marynarz. - Jego oddział eskortował przewóz skarbów cara do portu w Odessie, gdzie czekał na nie jacht motorowo-żaglowy. Skarby miały być wywiezione na Zachód.
Już w porcie do gwardzistów doszła wiadomość o umieszczeniu carskiej rodziny w areszcie domowym. Wsiadając na jacht wiedzieli, że ogromny skarb nie ma już praktycznie właściciela...
Ogromne bogactwo wyzwala w ludziach złe instynkty. Na jachcie doszło do walki o łupy. W wyniku krwawej jatki poginęli wszyscy gwardziści, prócz towarzysza Polaka z celi. On jednak nie potrafił sterować jachtem i jednostka zatonęła u wybrzeży Turcji. Na głębokiej wodzie, ale na tyle blisko od brzegu, że oficer zdołał dopłynąć do lądu. Na swoją zgubę postanowił wrócić do Rosji. Zatrzymany przez bolszewików, miał być rozstrzelany z wyroku sądu rewolucyjnego. Wcześniej powiedział młodemu człowiekowi, gdzie dokładnie zatonął jacht.
Polak szczęśliwie wrócił do kraju. Postanowił zamieszkać nad morzem, w Gdyni. Podjął studia w Szkole Morskiej. W głowie kołatała mu myśl o skarbach... Potem przyszła wojna, a po wojnie nie można było z Polski swobodnie wyjeżdżać. Stary Marynarz stracił nadzieję na wydobycie bogactw. Przed śmiercią opowiedział o nich Jurkowi Janczukowiczowi. Podał plan.
Bajka? Być może. Ale za to jak inspirująca...

Legenda Bursztynowej Komnaty

Najwięcej oskarżeń pod adresem poszukiwacza z Oliwy padło z powodu penetrowania "Wilhelma Gustloffa" Zatopiony w styczniu 1945 r. okręt spoczywa do dziś na głębokości 43 metrów, w odległości 25 mil morskich na północ od Łeby. Od 13 lat uznawany jest za mogiłę wojenną. Według niemieckich źródeł zginęły na nim 9343 osoby.
Wśród trójmiejskich poszukiwaczy krąży opowieść o pewnym Niemcu, który miał nawet wynająć Janczukowicza do poszukiwania pamiątek po bliskich, którzy zginęli na "Gustloffie". Jerzy Janczukowicz przyznaje, że nie pamięta już, ile razy był na wraku. Dociskany mówi: Kilkadziesiąt. Ale zaraz dodaje: Z tą zbiorową mogiłą to lekka przesada. Na "Gustloffie" nie ma prawie ludzkich szczątków. Po zbombardowaniu okręt płynął jeszcze co najmniej 1,5 mili, a ofiary leżą na całej trasie. Ci, którzy nie zginęli od razu, wsiadali do łodzi ratunkowych lub wyskakiwali za burtę. Ginęli z zimna i wskutek źle przeprowadzonej akcji ratowniczej. Na początku mówiono o pięciu tysiącach ofiar, potem jakoś dziwnie liczba ta się podwoiła. Poza tym nie pamięta się dziś, że był to okręt wojenny, którego zadaniem było przerzucenie świetnie wyszkolonej trzytysięcznej II Dywizji Łodzi Podwodnych z rejonu Zatoki Gdańskiej do Kilonii. Gdyby ci żołnierze dopłynęli na miejsce i wzięli udział w walkach, wojna na morzu mogła się przedłużyć.
O pierwszej wyprawie klubu Rekin na niemiecki wrak, latem 1973 roku pisały wszystkie wybrzeżowe gazety. Była ona w pełni legalna, wspierana przez władze. Urząd Morski z Gdyni wypożyczył nawet klubowi statek. Zadziałał marketing - dziennikarze nagłośnili teorię, według której w ładowniach "Gustloffa" miała znajdować się Bursztynowa Komnata.
- Wtedy w to wierzyłem, dziś nie - twierdzi Janczukowicz. - Wrak tuż po wojnie został spenetrowany przez radzieckich nurków. Mieli gorszy sprzęt, więc liczyliśmy na to, że jeszcze coś zostało. I zostało - był tam jeszcze jeden, zamknięty szyb.
Szyb dziś jest już otwarty. Przez kogo? Nie wiadomo, bo do wraku schodzili przez kilkadziesiąt lat i Polacy, i Niemcy, i Szwedzi, pojedynczych przedstawicieli innych racji nie licząc.

Odwiedziny na cmentarzu

Z tamtej pierwszej wyprawy została Janczukowiczowi pamiątka - żyrandol, wydobyty z okrętowej jadalni, który teraz służy mu jako stolik. Żyrandol został oficjalnie przekazany klubowi Rekin przez Urząd Morski.
Janczukowicz: Każdy wie, że u mnie jest ten żyrandol. Za to nikt nie wie, co stało się z innymi lampami wydobytymi przez nas z wraku, które przejął ówczesny dyrektor Urzędu Morskiego, albo z wyciągniętymi na powierzchnię trzema kotwicami okrętu. I nikogo to nie obchodzi.
Ostatni raz Jerzy Janczukowicz był na wraku wraz z ekipą niemieckiej telewizji ZDF, która całkiem legalnie kręciła film dokumentalny o tragedii sprzed lat.
- Dla nich to nie jest zbeszczeszczenie pamięci ofiar, a dla nas jest - mówi rozgoryczony. - Poza tym, czy ktoś zabrania ludziom wstępu na cmentarze na lądzie? Byłem ostatnio w British Museum, wchodziłem do sal zapełnionych wykopaliskami archeologicznymi, wydobytymi z grobów, oglądałem mumie. I co, nie uchybia to godności ludzkiej?
Innym podwodnym cmentarzem, na który chciał spenetrować gdański płetwonurek był prom pasażerski „Estonia”, na którym przed 13 laty na zginęły 852 osoby. Miał to zrobić na prywatne zlecenie mieszkającego w Szwecji Piotra Barasińskiego, który chciał wydobyć zwłoki jednej z ofiar, swej żony - 29-letniej Szwedki Carity.
- W chwili śmierci Carita ubrana była w czerwoną kurtkę - opowiada Janczukowicz. - Podczas wyprawy na miejsce tragedii została spuszczona w głąb specjalna, podwodna kamera. Na wysokości ósmego pokładu, pod aluminiowymi prętami leżała młoda kobieta w czerwonej kurtce.
Janczukowicz podpisał kontrakt z Polskim Ratownictwem Okrętowym na wynajęcie statku „Posejdon”. Marynarka Wojenna wyraziła zgodę na „wypożyczenie” nurków, którzy wcześniej schodzili na tak znaczne głębokości. Kiedy o wyprawie zaczęły pisać gazety, wybuchła międzynarodowa afera dyplomatyczna. Wyprawę odwołano.

Śmierć i dziewczyna

Gdański płetwonurek nurek mówi o prezesie Rekina: Znam go 25 lat. Osoba kontrowersyjna, narobił sobie w środowisku wielu wrogów. Pomijając inne sprawy, najbardziej bulwersuje fakt, że topili mu się ludzie. Nie dopilnowywał szczegółów, wolał brylować medialnie. Pamiętam ze trzy takie przypadki. Głośno było o dziewczynie, która zginęła schodząc na "Gustloffa", inny kursant zginął po przeszkoleniu przez Janczukowicza w Rumunii.
- Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą - odpowiada Janczukowicz. - Rocznie na świecie ginie około 20 płetwonurków. Dziś nurek to choinka, obwieszona różnymi gadżetami. Niektórzy się w tym gubią. Przez 50 lat nurkowania doszło przy mnie do jednego wypadku śmiertelnego. Nie chcę zwalać winy na kogoś, kogo nie ma, ale w tym przypadku zostałem oficjalnie oczyszczony z zarzutów.
Ten jeden wypadek to śmierć studentki Uniwersytetu Gdańskiego w 1993 roku, podczas schodzenia na "Gustloffa".
- Bardzo długo nie mogliśmy zlokalizować wraku - wspomina prezes Rekina. - Nie zauważyłem, że zgłodniała dziewczyna zeszła pod pokład, zaproszona przez rybaków na śniadanie. Zlekceważyła elementarny zakaz, nie pozwalający na spożywanie posiłków na trzy godziny przed zejściem pod wodę.
Kiedy wreszcie wrak zlokalizowano, dziewczyna weszła w skład trzyosobowej grupy, prowadzonej przez Janczukowicza. Trzydzieści metrów pod wodą dopadły ją torsje. Wyjęła zatkany ustnik, podpłynęła do Janczukowicza, chwyciła go mocno i i napompowała skafander. Bańka powietrza wyrzuciła ich na powierzchnię. Doszło do dekompresji.
- Ona zatrzymała oddech, ja na szczęście cały czas wypuszczałem powietrze, co uratowało mi życie - mówi Janczukowicz. - Potem okazało się, że powietrze rozsadziło jej serce.

Muzeum na podwórku

Przepisy mówią jasno - przedmioty zabytkowe wydobyte z ziemi i spod wody na terytorium Polski są własnością skarbu państwa. Zbadane przez archeologów, powinny trafić trafić do muzeum. Klub Rekin, czyli Janczukowicz osobiście, nie wszystko do muzeum oddaje. Ma u siebie - czasem kupione, czasem wydobyte - cuda: gąsienicowo-kołowy transporter opancerzony wyciągnięty z morza w okolicach Stegny, sprzęt bojowy płetwonurków z II wojny światowej, sprawny czołg T-34, samochód ZIŁ -157, ciągnik rakiety ziemia-powietrze na lawecie, armatę przeciwpancerną, mercedes żony Alberta Forstera i wiele innych skarbów.
- Muzealników trzeba czasem prosić, by coś od nas przyjęli - denerwuje się Janczukowicz. - Parę lat temu wyciągnęliśmy z wody skrzydło amerykańskiego samolotu B-17. Chcieliśmy oddać je za darmo. Zadzwoniłem do dyrektora Muzeum Marynarki Wojennej - nie pasowało mu do koncepcji wystawy, w krakowskim Muzeum Lotnictwa przyjęto propozycję bez entuzjazmu, i powiedziano, że ewentualnie wezmą, jak im przywiozę. W końcu oddałem je do warszawskiego Muzeum Wojska Polskiego. A była pani kiedyś w oddziale Muzeum Wojska Polskiego na Fortach Czerniakowskich w Warszawie? Tam masa zabytkowego sprzętu rdzewieje pod chmurką! Oczywiście nie zawsze tak bywa - w 1999 r. na dnie jeziora odnaleźliśmy cały myśliwiec Luftwaffe Messerschmitt-109. Po wydobyciu, za zgodą Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Szczecinie, przekazaliśmy go prowadzonej przez Zbigniewa Niemczyckiego Fundacji Polskie Orły. Dziś można go podziwiać w Muzeum Lotnictwa w Krakowie.
Z tego samego jeziora wydobyto także silnik samolotu.

- Trzydziestu nurków widziało, jak go wyciągałem - mówi gdański konstruktor i płetwonurek. - Spytałem, co z silnikiem. Usłyszałem później od Janczukowicza, że silnik... ukradziono. Przewiózł go ponoć na działkę syna w Chwaszczynie, a stamtąd ponoć zabrali go jacyś robotnicy. Czy uwierzyłem? A co miałem zrobić?
Dr Marian Kwapiński przyznaje, że trudno ocenić, co wyciągnęli spod wody i ziemi poszukiwacze.
- Robią to wszystko bez kontroli - twierdzi pomorski Wojewódzki Konserwator Zabytków. - Tak dłużej być nie może - wchodzimy do strefy Schengen, grozi nam utrata wielu cennych przedmiotów. Nie będziemy tolerować złodziejstwa. Jakiekolwiek nurkowanie bez zgody Urzędu Morskiego będzie skutkowało natychmiastowym zawiadomieniem organów ścigania. A sprawą ostatniej akcji pana Janczukowicza, który nielegalnie penetrował dno we okolicach Chałup, w poszukiwaniu przedwojennych wodnopłatów zajmie się policja.
Janczukowicz odpowiada: Nic nie ukradłem, a jedynie ocaliłem. Od lat staram się o założenie muzeum, gdzie trafią moje zbiory.
Marian Kwapiński: To już koniec epoki nielegalnych zbieraczy.
Jerzy Janczukowicz: Planuję jeszcze wyprawę nad Morze Czarne. Cały czas nie daje mi spokoju ta historia z carskim skarbem. Oczywiście, wszystko będzie w pełni legalne.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto