Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Perła w filmowej koronie... Franciszek Pieczka miał role większe i mniejsze

Ryszarda Wojciechowska
Był już świętym Piotrem i świętym Rochem. Ale też bywał karczmarzem, węglarzem, dziadem wędrownym, a nawet samym Panem Bogiem. To w polskich filmach. Bo już w niemieckich obsadzano go na przykład jako... mordercę.

Był już świętym Piotrem i świętym Rochem. Ale też bywał karczmarzem, węglarzem, dziadem wędrownym, a nawet samym Panem Bogiem. To w polskich filmach. Bo już w niemieckich obsadzano go na przykład jako... mordercę. Franciszek Pieczka miał role większe i mniejsze. Ale nawet, jeśli to był tylko drugi plan, to każda z nich jest jak perła w filmowej koronie. Jednak dla wielu milionów Polaków to i tak przede wszystkim głównie sympatyczny Gustlik, z serialu "Czterej pancerni i pies". Tą rolą zaskarbił sobie miłość już kilku pokoleń.

Franciszka Pieczkę niełatwo teraz zastać w domu. Nawet w sobotę. Do południa ma filmowy plan. Potem zagląda na chwilę do domu. Na obiad. I zaraz wychodzi do Teatru Powszechnego, gdzie grywa co wieczór. Jedyny dzień, w którym można z nim spokojnie porozmawiać, to niedziela.
- Cóż za piękna i pracowita rocznica - witam się z aktorem.
- Proszę pani - zaczyna tym swoim głębokim głosem - w tym wieku to się nie składa życzeń, tylko wyrazy współczucia.
Mówiąc to, wydaje z siebie krótki śmiech i zaraz dodaje: - Ale dopóki mi nic nie doskwiera fizycznie i psychicznie, to wszystko w porządku. Harowałem ostatnio bardzo mocno. W zeszłym roku nie miałem nawet urlopu. Pracowałem zupełnie jak młodzik.
Rzeczywiście trzeba mieć zdrowie młodzika, żeby z serialu wędrować na serial. Dla Franciszka Pieczki ubiegły rok to przede wszystkim praca na planie "Rancza". Niezwykle popularnego, oglądanego przez siedem milionów telewidzów. Aktor grał Stacha Japycha, który za młodu wyruszył w świat. Ale na starość wraca w rodzinne strony i do brata. Niemal równocześnie aktor brał udział w zdjęciach do filmu "Ranczo Wilkowyje", który już trafił do kin.
Drugi serial z jego udziałem, czeka jeszcze na telewizyjną premierę. To opowieść familijna o odkrywaniu swego miejsca na ziemi. Trzynaście odcinków ma wspólny tytuł: "Hotel pod żyrafą i nosorożcem". Franciszek Pieczka gra tam tajemniczego Franciszka... tyle, że Albę.
Synowa aktora mówi z żartobliwym uśmiechem, że w tym ostatnim serialu "dziadek" zagrał głównie dla swoich wnuków: Adriana, który ma dziesięć lat, 5 i pół letniej Alicji i 4-letniego Aleksa.
To dzieci syna pana Franciszka - Piotra. Aktor mieszka z nimi w jednym domu pod Warszawą.
Jest więc, jak sam przyznaje, wesoło.
Ale dziadkiem jest pięciokrotnym. Bo ma też córkę Ilonę (starszą od Piotra), która go uszczęśliwiła dwójką wnucząt - Anią i Tomkiem.
Żona Franciszka Pieczki - Henryka nie żyje od ponad trzech lat. Przeżyli razem niemal pół wieku. Była młodsza od niego. I jak mówi aktor z pewną goryczą, miał nadzieję, że to ona go przeżyje.
- Jak to się robi, że ma się tyle siły przy osiemdziesiątce? - pytam z lekką zazdrością.
- Czy ja wiem? Nie będę nikomu wskazywać drogi jak żyć, żeby dożyć - śmieje się. - W mojej rodzinie wszyscy dożywali powyżej osiemdziesięciu lat. Więc chyba geny. A poza tym, kiedyś byliśmy z delegacją filmu polskiego w buddyjskim klasztorze. To było na pograniczu Mongolii i ówczesnego Związku Radzieckiego. I tam od mnichów dostałem taki szal. Na długowieczność. Mam go do dzisiaj. Może i on pomaga? I jeszcze pani coś powiem. Ja grałem świętego Piotra. Więc myślę, że tam u góry zasłużyłem sobie na jakąś protekcję. Może, jak się to wszystko poskłada, to jeszcze trochę pożyję - odpowiada wesoło.
Wychował się na Śląsku, w górniczej rodzinie. Krótko pracował w kopalni węgla w Chorzowie. Miał być inżynierem. Wybrał nawet Politechnikę Gliwicką. Przerwał jednak te studia, żeby się przenieść do szkoły aktorskiej w Warszawie.
- Nasz rok był niezwykle ciekawy - wspomina aktor. - Mówiono, że to rok "szajbusów". Skończyło nas tylko dwanaścioro. W tej grupie byli między innymi: Jurek Dobrowolski, Mieczysław Czechowicz, Zdzisio Leśniak Wiesiek Gołas, koleżanki: Danusia Gallert, Danusia Firek, Irena Szymkiewicz. Studiowaliśmy w czasach ostrego stalinizmu. Zaczęliśmy przecież w 1950 roku. A dopiero w 1953 Stalin odszedł. My jednak byliśmy, jak na tamte czasy tacy trochę odchyleni od normy przyjętych zwyczajów.
Franciszek Pieczka przypomina jak co roku organizowali Aleksandrowi Zelwerowiczowi, ich "dziadkowi" i opiekunowi roku urodziny, z programem artystycznym.
- Odbiegał on mocno od panującego socrealizmu w sztuce, oj odbiegał - śmieje się na samo wspomnienie. Profesorowie, którzy to oglądali z zachwytem, mówili jednak gorzko: - Boże, żeby to tak można było pokazać gdzieś tam dla publiczności. Ale nie można było.


Śmieszno i straszno

Wspomina historię po śmierci Stalina, kiedy w ich szkole teatralnej, na korytarzu pojawił się "boży grób". Tak go studenci nazwali. Bo przypominał te groby, dekorowane w kościołach na Wielkanoc. Przy popiersiu wodza ustawiono warty. Po dwóch. On dyżurował wspólnie z Czechowiczem. A Leśniak z Gołasem, kiedy tylko widzieli, że nikt się z profesorów nie zbliża, rozśmieszali ich, klękając przy tym popiersiu. I bijąc się we własne piersi, mówili półgłosem: - boh pomiłuj. Oni z Czechowiczem musieli tłumić śmiech.

Ten, co spędza sen

Gdański aktor Stanisław Michalski przyznaje, że zna jeszcze Franciszka z czasów młodości durnej i chmurnej.
- Poznaliśmy się na obozach szkół teatralnych w latach pięćdziesiątych. Organizowano je w Jadwisinie i Jagniątkowie. Tam się spotykały na szkoleniach wszystkie trzy szkoły aktorskie - warszawska, krakowska i łódzka. A Franek od razu rzucał się w oczy. Wysoki, barczysty. No i ten jego gruby głos. Pamiętam jak śpiewaliśmy na każdej imprezie: "Poszła grupa do Serocka, aż ją naszła ciemna nocka. Trzeba ukrócić całą grupę i uderzyć grupę w...." i w tym miejscu Pieczka zawsze śpiewał tym swoim głosem jak ze studni: "trala la la la".
- Pamiętam zwłaszcza jeden obóz, w Jadwisinie. Byłem "oboźnym" do spraw sportowych. Rano wszyscy schodzili się na przymusową gimnastykę. Ale oni nie lubili wstawać. Więc ja ganiałem tych swoich starszych kolegów m.in. Ignacego Gogolewskiego i Franka Pieczkę, Lucynkę Winnicką i inne piękne koleżanki. A wieczorem sprawdzałem czy wszyscy już po dziesiątej śpią. Taki był rygor. Któregoś wieczora sprawdzałem jak zwykle. I kiedy w pokoju Winnickiej chciałem zapalić światło, dziewczyny z krzykiem zarzuciły mi na głowę koc. Jedna z nich wybiegła na korytarz, wołając, że jakiś zboczeniec je zaatakował. Koledzy wylegli z pokoi. I co ja słyszę? Głos Franka: - No tak, kogo my tu mamy. Krzyczę więc do niego: - To ja Stasiek, oboźny. A on na to: - Ach to ten, co spędza sen z oczu naszym koleżankom. Dwadzieścia klapsów się należy. I swoją ciężką rączką wymierzył mi pięć. Potem inni koledzy resztę. Na drugi dzień, z wiadomych powodów, gimnastyki już nie było.
A potem spotkali się z Frankiem na planie u Kieślowskiego.
- Obściskaliśmy się na niedźwiedzia, wspominając te nasze obozowe przygody i przyśpiewki. Na planie, Franek był jednak jak tata. On się nami opiekował. Prawdę mówiąc, dyscyplinował nas. Bo niektórzy z nas byli wtedy mocno rozrywkowi. Lubili się zabalować. Jeszcze dziś słyszę w uszach to jego tubalne: - Czy nie za dużo Stasiu? A ja odpowiadałem: - Tak jest tata, za dużo. Już się poprawiam.
Jak się teraz spotykamy, to zawsze słyszę: - No cześć, co u ciebie słychać.
To samo co u ciebie - odpowiadam. - I obaj się śmiejemy. Bo wiadomo co w tym wieku może słychać, a raczej co może strzykać.

Żywot genialny

Sam Franciszek Pieczka mówi, że miał szczęście do reżyserów.
W filmie debiutował u Wajdy, w "Pokoleniu".
I od tej pory minęło ponad pięćdziesiąt lat.
Za co ten zawód można lubić?
- W nim frapujące jest to, że można odejść troszeczkę od banalności własnej osoby. I można być albo usiłować być kimś innym. To czasami działa niezwykle terapeutycznie - mówi sam aktor.
Kazimierz Kutz, w którego Pieczka zagrał w dwóch filmach: "Perła w koronie" i "Paciorki jednego różańca"
mówi o aktorze wprost: - Posiwiał. Ale i wypiękniał. Może spokojnie przyjąć rolę Pana Boga. Przypominam sobie taki obrazek, kiedy Pan Bóg na wielkiej górze przekazuje Mojżeszowi tablice z dziesięcioma przykazaniami. No, to jest Pieczka właśnie. On ma takie piękne warunki, żeby grać świętych. Taką biblijną urodę. Do tego wspaniały głos. I tę wrodzoną prostotę, która jest taką autentyczną śląskością. Bo każdy prawdziwy Ślązak jest prosty. Nie ma co udawać i ukrywać.
Kutz z zachwytem mówi o aktorstwie Pieczki.
- Franek ma nie tylko wspaniałe warunki ale i świetną psychikę. Psychikę Ślązaka, górnika. Solidność, pracowitość, łagodność. To człowiek zupełnie nie konfliktowy. On idzie do teatru jak na szychtę. Jego nie interesują kulisy, plotki. Jest domatorem. To familijny człowiek. Ma swój ogródek. I jego bardziej zajmują przeszczepy drzewek, niż czyjeś plotkarsko utytłane życie. A w sztuce robi swoje, na miarę tego, co umie i czego od niego żądają. Jeżeli ktoś dużo od niego żąda, to on od siebie dużo daje. On wie, że trzeba robić swoje i nie marnować czasu.
Franciszek Pieczka słysząc, co o nim powiedział Kutz, z zadowoleniem w głosie powiada: - To cały Kaziu. On tak pięknie mówi. Ale ja już grałem Pana Boga w filmie świętej pamięci Witka Leszczyńskiego.
Ale co to znaczy Pan Bóg? To takie szerokie pojęcie. Choć ludzie go sobie wyobrażają jako takiego ojczulka z siwą brodą. Jednak czy Bóg tak wygląda? Nie wiem.
Reżyser Janusz Zaorski (Franciszek Pieczka zagrał u niego w "Matce królów" i w "Kaprysach łazarza") wspomina, że Franciszka poznał na festiwalu filmów w Łagowie. Zanim jeszcze wymyślono festiwal filmowy w Gdyni.
- Pojechałem do Łagowa ze swoim debiutanckim filmem "Uciec jak najbliżej". Józek Nalberczak, który dostał nagrodę aktorską wpadł na pomysł, żeby to uświetnić ogniskiem. Zaprosił najwybitniejszych aktorów tego festiwalu między innymi Franka. I tak poznaliśmy się przy kieliszku i kiełbasce. Ja wtedy powiedziałem - mój drogi Franku, mam dla ciebie propozycję. Zaczynam zdjęcia do kolejnego filmu "Kaprysy łazarza", według Grochowiaka. I tam jest piękna postać sołtysa. W sam raz dla ciebie. Byłem pod tak wielkim urokiem Franka, że poprosiłem Grochowiaka, aby rozbudował jego rolę. I on dopisał trzy nowe sceny z dialogami.
Ta fascynacja aktorstwem Pieczki, jak mówi reżyser, pojawiła się po filmie "Żywot Mateusza".
- Zagrał tam genialnie. To jedna z najwybitniejszych ról w historii polskiego kina. Otrzymał za nią nagrodę na festiwalu w Chicago. Ale ja myślę, że miał szansę na nagrodę na festiwalu w Cannes.
Pech polegał na tym, że "Żywot Mateusza" pojawił się na festiwalu w 1968 roku. A wtedy Jean-Luc Godard zerwał festiwal, ze względu na uczelniane rewolty. I nagród nie przyznano. Ale w kraju wiemy, że to wybitny aktor.
Zaorski wspomina też inną przygodę z Pieczką przy eksperymentalnym filmie "Do domu".

- Franek grał tam własnego dziada, pradziada, praprapradziada. czyli w jednym filmie zagrał pięć ról. Musieliśmy wychodzić o szóstej rano, żeby po ciemku wejść na halę powyżej Kalatówek. I tam na wysokości 1200 metrów rozgrywać ujęcia, kiedy dopiero się rozjaśnia. A on, już wtedy starszy pan, zachowywał się jak młodzieniaszek. Pieczka to przykład absolutnego zawodostwa. Profesjonalizmu. On ten zawód traktuje niezwykle poważnie. Pamiętam, jak kiedyś na planie jeden z aktorów grających z Frankiem zaczął improwizować. Wtedy Franek powiedział: stop kamera. Oj, przepraszam bardzo, ale to coś nowego. Pan ma tu swoją rolę napisaną, ja też. Więc czemu pan zmienia? Improwizuje? Od tego jest przecież reżyser.
To właśnie zawodostwo do szpiku kości - mówi Zaorski.
Ostatni raz spotkaliśmy się jednak w przykrych okolicznościach - na pogrzebie Jerzego Kawalerowicza. Na warszawskich Powązkach. To co mogliśmy zrobić, to pójść w kondukcie żałobnym. A on przecież grał w "Quo Vadis". On kończył niejako to ostatnie ujęcie. Jako święty Piotr. A u jego stóp Rzym - wieczne miasto.

Gwóźdź Gustlika

Zazwyczaj Franciszka Pieczkę obsadzano w filmach jako tak zwanych pozytywnych bohaterów.
- To się zgadza mówi aktor. - Ale już w teatrze grałem różne postaci. Tam bywałem szwarccharakterem. W "Stanie oblężenia" Alberta Camusa zagrałem Dżumę. W "Dziadach" byłem Nowosilcowem - szwarccharakterem do kwadratu. Grywałem też w filmach niemieckich. I to raczej niezbyt pozytywne postaci. W jednym z filmów zagrałem człowieka chorobliwie zazdrosnego o żonę. W efekcie kupuję karabin i zabijam jej kochanka.
Jednak największą popularność przyniósł mu serial. Ale za to jaki. Serial wszechczasów, jak się mówi o "Czterech pancernych i psie".
Na szczęście rola Gustlika Jelenia nie stała się jego kulą u nogi. Nie zamknęła go w szufladzie. Franciszek Pieczka wspomina jak po tym serialu dzieciaki latały za nim po ulicy z gwoździami prosząc, żeby je wygiął jak Gustlik. Ale tu był problem. Bo gwóźdź na planie był ołowiany i łatwo go było wygiąć. A ten dzieciaków - stalowy.
Witold Pyrkosz w jednym z wywiadów wspomina swoją ulubioną scenę z tego serialu. Jak to Gustlik mówi do niego, czyli do serialowego Wichury, kiedy ten nie może uruchomić silnika: - "Pyrkosz, pyrkosz, a nie jedziesz. Na co Pyrkosz odpalił: - Ano nie jadę, bo mi pieczka zgasła. Ale Franciszek nie zgodził się na takie zestawienie. I dobrze.
Sam aktor mówi, że jest samotnikiem. I nie lubi za bardzo szumu wokół swojej osoby. Nigdy nie lubił. Bo woli się odizolować w domu.
- Kiedy stoję z boku, mam ostrzejszy i spokojniejszy sąd o środowisku i świecie - powiada.
Taki był, jest i będzie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto