Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Prezes Lwie Serce

Irena Łaszyn
Andrzej Stelmasiewicz - gośc od kabli, który ma wizję. Fot. Przemek Świderski
Andrzej Stelmasiewicz - gośc od kabli, który ma wizję. Fot. Przemek Świderski
Czasami biega z trąbką i rozwianą grzywą, czasami negocjuje kontrakty na tysiące dolarów. Latem przywozi piasek na plażę, zimą kupuje lód. Żeby rozgrzać mieszkańców i wyprowadzić lwy na ulicę.

Czasami biega z trąbką i rozwianą grzywą, czasami negocjuje kontrakty na tysiące dolarów. Latem przywozi piasek na plażę, zimą kupuje lód. Żeby rozgrzać mieszkańców i wyprowadzić lwy na ulicę. Sylwetka Andrzeja Stelmasiewicza.

Lód musi być bez bąbelków i bez skazy. Czysty jak kryształ. Takiego w Gdańsku nie ma, nawet w lutym. Trzeba go więc sprowadzić. Skąd? Z Wrocławia. Wprawdzie tam też nie leży na ulicach, ale dwie firmy potrafią go wyprodukować. Na plener rzeźby z brył lodowych wystarczy raptem 16 ton. Andrzej Stelmasiewicz już dawno złożył zamówienie, dziś wieczorem 95 lodowych bloków dotrze do Gdańska. Jutro zajmą się nimi artyści. W samym sercu miasta, na Długim Targu - za pomocą pił spalinowych i żelazek - będą tworzyć lodowe lwy.

- Wariat - mówią o Andrzeju Stelmasiewiczu na ucho ci, którzy go znają. - Lata z rozwianą grzywą po mieście, gada o duchu miejsca. Ma lwią szajbę.

- Chodzi o herb Gdańska - przypomina Stelmasiewicz. - O znak wspólny i działania jednoczące mieszkańców. O budowanie społeczeństwa obywatelskiego.

Działania wspólne brzmią podejrzanie. Szajby są kosztowne. Stelmasiewicz wykłada więc na tę budowę przeważnie własne pieniądze.

- Jest pan bogaty?

- Najbogatszy w rodzinie. Z tych, co to im się powiodło w III RP. Ale słowa bogaty nie używam. Bo człowiek bogaty to taki, który już nie musi pracować. Ani on nie musi, ani jego dzieci. Pan Kulczyk jest bogaty. I pan Krauze. O sobie mówię: zamożny. Mam na chleb i na szynkę, ale nie mogę przestać pracować. Ani ja, ani moje dzieci. Na przykład córka Anielka dorabia w barze sushi. W Japonii, bo tam dostała stypendium z uniwersytetu w Genewie.

Zanim stał się zamożny i został potrójnym prezesem, był rolnikiem, ogrodnikiem i portierem. Z tytułem magistra, bo wcześniej skończył biologię i nawet rozpoczął karierę naukową w Katedrze Fizjologii Zwierząt na Uniwersytecie Gdańskim. Wybuchł stan wojenny i z karierą mu nie wyszło. Ale w trakcie knowań przeciwko władzy poznał przyszłą żonę. Maria była anglistką, pochodziła z porządnej kaszubskiej rodziny i też nie lubiła generała.

- Jedną obrączkę dała mama Maryni, drugą ciocia Halinka - wspomina. - Nie mieliśmy na wesele, więc ślub wzięliśmy w Kazimierzu nad Wisłą. A potem spędziliśmy kilkanaście lat w hotelu asystenckim przy ul. Polanki w Gdańsku.

- Tym samym, co przyszły premier?

- Tym samym i w tym samym czasie. Dlatego mogę mówić o premierze "Donek".

Fajne rzeczy, czyli facet z wizją

Przedsiębiorcą został na początku lat 90. Zajął się importem i dystrybucją produktów innowacyjnych. Pierwsze pieniądze pożyczył od kolegi, dziś profesora topologii. Dużo tego było, bo 5 tysięcy dolarów. Kupił za nie od Duńczyków, poznanych przypadkiem podczas targów w hali Olivia, nitki do etykiet i opaski kablowe. Jeszcze wtedy nie wiedział, co mu się bardziej opłaci. Okazało się, że opaski. Rozkręcił biznes. Dziś firma ASTE, której jest współwłaścicielem (90 proc. udziałów) i prezesem, zatrudnia 20 osób, a oprócz opasek importuje kable i przewody, ma poważnych klientów i niezły zysk.

Na pieniądzach, zdaniem Stelmasiewicza, nie warto się skupiać; one raz są, raz ich nie ma. Ważne, by nigdy nie stracić twarzy, być wiarygodnym. I robić w życiu fajne rzeczy.

- On robi fajne rzeczy, bo ma pomysły i pieniądze - uśmiechają się współpracownicy.

Ci z firmy ASTE oraz z Fundacji Wspólnota Gdańska, którą założył i której prezesuje, Andrzeja (bo on ze współpracownikami po imieniu) uwielbiają. A przynajmniej tak mówią. Podkreślają, że ciepły, kolorowy, ludzki. Ci z instytucji, w których szuka wsparcia dla swych idei, niekiedy wzruszają ramionami.

- Pozytywnie zakręcony, ale ofensywny do bólu. Gdy zacznie wiercić dziurę w brzuchu, człowiek chciałby uciec. O każdym pomyśle potrafi gadać godzinami. Niektórych tym zraża. Ludzie nie mają czasu. Zwłaszcza ci, którzy mają pieniądze.

Wierceniem dziur Stelmasiewicz zajął się w czerwcu 2005 roku, gdy wrócił ze Szwajcarii. Zaczął już na lotnisku w Warszawie, zanim jeszcze doleciał do Gdańska. Tak ta podróż na niego podziałała.

- W Zurychu, na ulicach, zobaczyłem wystawę niedźwiadków - opowiada. - Oglądałem ją w towarzystwie poważnych biznesmenów z całego świata i nadziwić się nie mogłem, jak oni na te misie reagują: Obejmują je, poklepują, fotografują się z nimi. Wielu ludzi tak reagowało. Pomyślałem, że Gdańsk też mógłby taką atrakcję zaoferować. Ale nie misiową, tylko lwią, bo to lwy, od 1457 roku podtrzymują gdańską tarczę herbową i są symbolem miasta. One powinny wyjść na ulice i integrować wokół siebie gdańszczan.

Strasznie się do tego pomysłu zapalił. Rozważał, do kogo zwrócić się w pierwszej kolejności. I na Okęciu okazja sama wpadła w ręce.

- Patrzę, siedzi sobie taki wysoki, łysawy facet i czyta gazetę - relacjonuje. - Nie chcę przeszkadzać, czekam więc aż z tą gazetą skończy. Kończy, ale zaczyna gadać przez komórkę. Przestępuję z nogi na nogę. Wreszcie podchodzę, przedstawiam się. Mówię o Zurychu, Gdańsku, lwach i integracji. O tym, że mam pomysł, jak promować miasto w Polsce i za granicą. Że wiem, jak to rozegrać. Prezydent Paweł Adamowicz uśmiecha się i każe zgłosić się, gdy już się do tego pomysłu przygotuję.

Przygotowywał się kilka miesięcy. A właściwie - obijał od ściany do ściany. Nikt nie chciał gadać z gościem od kabli, który ma wizję.

- Nikt oprócz Teresy Kuśmierskiej z Gdańskiego Archipelagu Kultury, Violetty Sitarz z Domu Sztuki na gdańskich Stogach, Anny Urbańczyk z Wyspy Skarbów w Sobieszewie, Zofii Wątor-Świechowskiej z klubu Cebulka w Brzeźnie - prostuje.

Zaczął wymyślać zabawy z lwami, konkursy z lwami, happeningi z lwami. Stworzył program pod nazwą "Czas Gdańskich Lwów". Dostał błogosławieństwo prezydenta.

Piaskowe, lodowe, medialne

Idea programu była (i jest) taka: Pomagać gdańszczanom w realizacji marzeń, poprzez łączenie tych, którzy mają pomysły, z tymi, którzy wiedzą, jak te pomysły zrealizować, we współpracy z tymi, którzy mogą pomóc finansowo.

Niektórzy żartują, że w tej ostatniej kwestii Stelmasiewicz współpracuje z firmą ASTE.

- On mógłby mieć lexusa, a jeździ renaultem laguną i realizuje swoje pasje - nadziwić się nie może jeden z kolegów. - Imprezę "Piaskowe Lwy 2007", która odbywała się na plaży na gdańskich Stogach, to on sfinansował.

- Nieprawda, bo 30 tysięcy złotych pochodziło z grantów z Urzędu Miejskiego - prostuje Stelmasiewicz.

- A reszta?

- A reszta nie pochodziła. Plener kosztował 230 tysięcy złotych. Na pewno mniej niż gdzieś w Europie, bo tam na taką imprezę trzeba wyłożyć 2 miliony euro.

To był plener międzynarodowy, uczestniczyło w nim 16 artystów z różnych części świata. A 700 ton piasku przyjechało ze żwirowni, bo ten z plaży do rzeźbienia się nie nadawał. Piaskowe lwy okazały się niezwykle medialne. Pokazywano je w gazetach i telewizji. Dziwiły tym bardziej, że deszcz i wiatr nie czyniły im krzywdy.

- To zasługa ekologicznego żelu konserwującego, którym zostały potraktowane - tłumaczyli artyści. - I dobrych fluidów.

Były też w Gdańsku lwy bardziej żywotne, bo żywiczne, stworzone przez gdańskich artystów, głównie Ewę Topolan i Bartka Chylewskiego. Paradowały sobie podczas ulicznego happeningu, a nawet jeździły rikszą. A Andrzej Stelmasiewicz biegał z trąbką i musującym winem, ogłaszał święto miasta.
Można by jeszcze o lwach medialnych, malowanych przez dziennikarzy, i lwach politycznych, zdobionych przez przedstawicieli władzy. Można o albumie "Gdańsk - Lwie miasto", w którym znajdziemy 190 lwich motywów z różnych zakątków Gdańska. Można o Akademii Gdańskich Lwiątek i paru innych inicjatywach.
- Andrzej jest nie do zdarcia - podkreślają współpracownicy. - W przyszłym tygodniu, dwa dni po pierwszym w historii Gdańska plenerze rzeźby z brył lodowych "Kryształowe Lwy", organizuje konferencję pt. "Nowoczesne rozwiązania w taborze szynowym. Radiokomunikacja". Bo jest on też prezesem Stowarzyszenia na rzecz Interoperacyjności i Rozwoju Transportu Szynowego. Tak dla równowagi.

On zresztą już mówi o lecie i kolejnym piaskowym plenerze, podczas którego powstaną postaci znanych gdańszczan. O wakacyjnych warsztatach artystycznych na plaży i o balonach, napełnionych helem, na których ludzie będą wypisywać marzenia i które potem polecą do nieba. O Unii Lwich Miast i innych jednoczących działaniach. Na przykład takich, które sprawią, że gdy w Gdańsku staną figury lwów, to w Gdyni pojawią się figury ryb, a w Sopocie mew. Jednocześnie. Taka idea fix.

O pieniądzach nie mówi.

Maria Stelmasiewicz, żona Andrzeja, gdyby dostała do ręki 200 tysięcy złotych pewnie wybrałaby się w podróż dookoła świata. Bo ona kocha podróże. Ale nie dostała i nie narzeka. Andrzej też jeszcze nie widział rafy koralowej, choć marzył o tym od dziecka i nawet zdał egzaminy na oceanografię, by te marzenia przybliżyć.

- Teraz myślę o lwach z lodu, które staną w sercu Gdańska - wyjawia Stelmasiewicz. - Wolę być aktorem niż widzem, rafa musi poczekać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto