Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Profesor od farmazonów

Dariusz Szreter
Fot. G. Mehring
Fot. G. Mehring
Dlaczego prezydent Gdańska nagrodził profesora Jerzego Sampa nagrodą w dziedzinie kultury? Odpowiedź jest prosta: bo my tu wszyscy z Sampa, on pierwszy nam zaczął budować duchową małą ojczyznę *** Tę historię ...

Dlaczego prezydent Gdańska nagrodził profesora Jerzego Sampa nagrodą w dziedzinie kultury? Odpowiedź jest prosta: bo my tu wszyscy z Sampa, on pierwszy nam zaczął budować duchową małą ojczyznę

***
Tę historię możemy zacząć w kamienicy nr 40/41 przy Targu Rybnym, w latach 20. poprzedniego stulecia. Tam, w atmosferze zupełnie nietypowej jak na centrum miasta, w otoczeniu łodzi rybackich i statków cumujących na Motławie, krzyków sprzedawców rybnych i gwaru ich targujących się klientów, dorastał Paweł Samp. 30 lat później, kiedy na świat przyszedł Jerzy, najmłodszy z pięciu synów Pawła, po kamienicy i jej sąsiadkach z pierzei przy baszcie Łabędź nie pozostał nawet ślad. Jednak tamten Gdańsk i jego atmosfera żyły nadal w opowieściach Sampa seniora i zagnieździły się na zawsze w wyobraźni syna. Oczyma duszy widział zarówno to, co działo się za oknami, jak i też podglądał życie mieszkańców domu. Jakby ukrył się w kącie mieszczańskiego salonu, podpatrując tradycje, przysłuchując się coniedzielnym koncertom w wykonaniu domowników, kiedy Paweł Samp grał na skrzypcach, a jego przyrodnie siostry na fortepianie.

- Coś jak u Tusków? - dopytuję.
- Tak, to był zwyczaj wspólny wielu gdańskim rodzinom - odpowiada profesor Jerzy Samp.
Nim wybuchła wojna Paweł Samp, pracownik Danziger Werft czyli stoczni gdańskiej, zdążył założyć rodzinę i począć trzech synów. Najmłodszy z nich (do czasu), Wawrzyniec, dziś znany gdański artysta rzeźbiarz, urodził się na początku 1939 roku, kilka miesięcy przed agresją Hitlera na Polskę i przyłączeniem Gdańska do Rzeszy. Po wybuchu wojny państwo Sampowie nigdy nie oddali paszportów Wolnego Miasta Gdańska. Pawła przed wcieleniem do wojska prawdopodobnie uchronił fakt, iż pracował w stoczni, która była zakładem o znaczeniu strategicznym. W 1942 Sampowie przenieśli się do wybudowanych dla stoczniowców bloków na Chełmie, przy obecnej ul. Worcella. Stamtąd w marcu 1945 r. obserwowali zagładę Głównego Miasta. Zresztą na Chełmie po wkroczeniu Rosjan też działy się rzeczy straszne. Kiedy na skutek pogarszających się warunków, braku prądu, wody, opału nie dało się tam dłużej mieszkać, Sampowie przenieśli się do opuszczonego domu na Oruni. Dla Jerzego Sampa, który - przypomnijmy - miał się pojawić na świecie dopiero za lat sześć, tamta decyzja rodziców okazała się brzemienna w skutkach. Związała go bowiem na całe życie z tą dzielnicą, cieszącą się wśród gdańszczan nie najlepszą sławą, a jednocześnie w sferze materialnej zachowującą ciągłość z dawnym Gdańskiem w dużo większym stopniu, niż regiony uchodzące za wizytówki miasta.

Czy Samp to sęp?

Nim skupimy się na osobie Jerzego Sampa, który na świecie pojawił się w 1951 roku, a do annałów pomorskiej kultury po raz pierwszy wpisał się 20 lat później, debiutując jako autor na łamach "Dziennika Bałtyckiego, cofnijmy się na moment do początków XIX w. kiedy to jego przodkowie przybyli do Gdańska, prawdopodobnie z Kielna.
A skąd wzięło się ich nazwisko? Profesor Bogusław Kreja, językoznawca, twierdził, że od sępa, ale prof. Jerzy Samp, pomorzoznawca, podchodzi jednak ze sceptycyzmem do tej etymologii.
- Ilu językoznawców, tyle hipotez - macha ręką. - Kiedyś myślałem, że to rdzenne kaszubskie nazwisko, ale jeżdżąc po świecie sprawdzałem w różnych książkach telefonicznych i napotkałem całkiem sporo osób, które je noszą.

Dopytywany przyznaje jednak, że najwięcej było ich w Niemczech i Kanadzie. Czyli tam, gdzie wyemigrowało najwięcej Kaszubów. Czyli wychodzi na to, że to z tutejszego gniazda te Sępy-Sampy wyfrunęły w świat.
Niestety dziejów rodzinnych i rodowych powiązań profesor szczegółowo nie zna. Dlatego pytany przez innych Sampów, czy nie jest może ich krewnym, nie potrafi odpowiedzieć.
- Pewność mam tylko co do braci.
A - jak wspomnieliśmy było ich pięciu: Paweł, który zmarł jeszcze jako dziecko i został pochowany na jednym z nieistniejących już cmentarzy koło politechniki, Gerard, germanista, obecnie emeryt, wspomniany już Wawrzyniec, Mikołaj, proboszcz kościoła na czarnej we Wrzeszczu oraz Jerzy. Księdzem jest także brat jego żony.

Siła złego

Profesor tłumaczy, że to nic dziwnego. Na Pomorzu w wielodzietnych rodzinach było częstym zwyczajem, że przynajmniej jeden z braci trafiał do stanu duchownego. Krewnym prof. Sampa był także Konstatntyn Dominik biskup pomocniczy diecezji pelplińskiej, pierwszy biskup Kaszuba w niepodległej Rzeczypospolitej, internowany przez Niemców w 1939 i zmarły w 1942. Obecnie trwa jego proces beatyfikacyjny.

Sam profesor, choć sukienki duchownej nie nosi, swoje zasługi dla Kościoła ma niemałe - wykładając przez szereg lat w oliwskim seminarium, wykształcił zastępy przyszłych księży. Zasiadał też w Archidiecezjalnej Radzie Duszpasterskiej. Ale trzeba przyznać, że nie tylko sprawy boskie go pociągały. Pracę magisterską pisał z satanizmu w dziełach Stanisława Przybyszewskiego pod kierunkiem prof. Marii Janion, potem zajmował się Smętkiem czyli diabłem z kaszubskich legend. Wydał też książkę o sabatach czarownic. Kiedy badał sprawę ostatniego pławienia czarownicy (w Chałupach, tych Chałupach, w 1836 r.), od kaszubskiego pisarza Augustyna Necla dowiedział się, że sam jest z ową nieszczęsną kobietą spowinowacony.

- Najpierw myślałem, że to konfabulacja, ale jakiś czas potem ktoś z krewnych pokazał mi rozrysowane drzewo genealogiczne rodziny mojej mamy i rzeczywiście była tam kobieta o tym samym imieniu i nazwisku, w dodatku data śmierci się zgadzała.
A z tym pławieniem było tak, że do wsi przybył obcy, twierdzący, że posiada zdolności uzdrawiania. Kiedy jednak nie udało mu się wyleczyć jednego z rybaków z puchliny wodnej, obwinił mieszkającą nieopodal wdowę, Krystynę Ceynowinę, o to, że to ona rzuciła urok na chorego. Kobietę poddano próbie wody, wywieziono na zatokę i wyrzucono z łodzi. Ponieważ nie tonęła, uznano to za widomy znak, że chronią ją siły nieczyste. Wobec czego oprawcy zatłukli ją wiosłami. Wszyscy oni zostali zresztą później osądzeni i ukarani przez władze pruskie, a sprawy użyto jako argumentu propagandowego. Pozwoliła ona Niemcom ukazać miejscową ludność, jako lud ciemny i zabobonny.
Jerzy Samp przyznaje zresztą, że na Kaszubach do tej pory można natrafić na wiele takich, jak mówi "żywych skamielin", gdzie demonologia ludowa i obrzędy magiczne wciąż bywają żywe. Profesor pamięta z dzieciństwa na Oruni sąsiadkę z naprzeciwka, która zażegnywała choroby i przepowiadała przyszłość. W każdy piątek, po zachodzie słońca na klatce schodowej ustawiały się do niej kolejki chętnych.
Mało kto wie, że kaszubskie demony to towar eksportowy. W Kanadzie, gdzie w XIX wieku było kaszubskie osadnictwo, miejscowi Indianie włączyli do swojej mitologii postacie kraśniąt - kaszubskich krasnoludów.
Innym obiektem zainteresowań profesora z pogranicza innego świata byli farmazoni, czyli masoni.
- Zrobiłem kiedyś objazd Pomorza i dotarłem do wszystkich, którzy jeszcze żyli. Dziś już nie ma nikogo z nich miedzy żywymi.
Farmazonami nie byli Kaszubi, ale przede wszystkim bogaci kupcy, pruscy junkrzy, a także niekiedy Żydzi. Byli to, jakbyśmy dziś powiedzieli ludzie sukcesu, którzy ciągle coś budowali. Z tego powodu wierzono, że mają podpisany pakt z diabłem lub mocami nieczystymi. Przypisywano im także zdolność przebywania jednocześnie w dwóch miejscach.

Mentorzy z różnych stron barykady

Miłość do historii Gdańska i Pomorza zaszczepiły w Jerzym opowieści ojca. O tym była mowa już na wstępie. Ale oddając się opowieściom o czarownicach, kraśniętach i farmazonach, zgubiliśmy okres jego formowania się intelektualnego. Miały na nie wpływ dwie inne postacie: dziennikarz, pisarz i działacz kaszubski, Lech Bądkowski oraz językoznawca z Uniwersytetu Gdańskiego, profesor Andrzej Bukowski.

- Były to osobowości poniekąd antagonistyczne - zauważa Samp. - Bądkowski był, od pewnego momentu, jednym z głównych działaczy demokratycznej opozycji, podczas gdy Bukowski, mówiąc bardzo delikatnie, sympatyzował z władzami.
Bądkowskiemu zawdzięcza Samp m. in. pierwsze kontakty w mediach, znajomość wybitnymi literatami, takimi jak Zbigniew Herbert, Maciej Słomczyński czy Antoni Gołubiew oraz wskazówkę: nie bądź wąsko związany z kulturą kaszubską, poznawaj inne, najlepiej gdybyś jednocześnie był amerykanistą.
Z kolei po Bukowskim, u którego był wpierw studentem, a potem asystentem, odziedziczył Samp kierownictwo Zakładu Historii Literatury i Kultury Pomorza XIX i XX wieku, obecnie przemianowanej na zakład Pomorzoznawstwa.

- Podoba się panu taka dziwna nazwa? - pytam.
- Profesor Kasjan szydził z takich neologizmów mówiąc o "kobietokochaniu", ale z drugiej strony nie ma lepszego określenia na to czym się zajmuję. W tej nazwie wszystko się zawiera.
Dążenie do prostoty i precyzji - po tym poznacie prawdziwego naukowca.

Korzyści z czarnego podniebienia

Jednym z naukowych koników profesora Sampa jest badanie stereotypów. Trudno więc nie zapytać go o stereotyp Kaszuby. Wszechobecny i silny, jak nie wiem co.
- Że ma czarne podniebienie i tym podobne? - upewnia się profesor.
- Właśnie.
- Już w literaturze XVI wieku pojawia się typ Kaszuby mrukliwego, nieufnego, takiego z którym trzeba zjeść beczkę soli by zyskać jego zaufanie i akceptację. Casubia non cantat - Kaszuby nie śpiewają - mawiano. No, ale Kaszubi przetrwali, w przeciwieństwie do wielu innych ludów, zamieszkujących te ziemie. Może więc jest w tym jakaś mądrość?
Nagle profesor poważnieje.
- Myślę, że Kaszuby wyglądałyby zupełnie inaczej, gdyby nie hekatomba Piaśnicy, a potem wymordowanie duchowieństwa w Pelplinie. Pewne odreagowanie po tym wszystkim wydaje się naturalne. Szczególnie, że i po wojnie nie byli kochani, zarówno przez władze, jaki i ludność, która tu przyjechała z innych części Polski, głównie ze wschodu. Sam pamiętam te wyzwiska, jakie padały w latach 50., a nawet 60. wobec osób mówiących z wyczuwalnym akcentem gdańskim, jak moi rodzice i starsi bracia. Nawiasem mówiąc, wielu z tych, którzy tak odnosili się do autochtonów, później ostatecznie wyjechało do Niemiec, w tej tak zwanej volkswagenowej emigracji. Dziś ich dzieci może jeszcze mówią trochę po polsku, ale wnuki już wcale. A moje wnuki będą mówić po polsku.
Tu pojawia się mały wtręt osobisty, bo córka profesora, Klaudia, tuż przed ostatnią wigilią urodziła mu wnuka, z którego dziadek jet bardzo dumny. Gratulujemy.

Jak rodzą się legendy

Ale bądźmy sprawiedliwi. Większość z tych, którzy napłynęli na Pomorze, ich dzieci i wnuki, ciągle tu są i mówią po polsku. O ile pierwsze pokolenie często niezbyt dobrze się czuło w obcym, poniemieckim otoczeniu, ich dzieci były tu już u siebie. Ale - jak twierdzi profesor Samp - żeby coś pokochać, trzeba to poznać. A przez cały okres komunizmu brakowało podręcznika, który zapewniłby taką emocjonalną edukację.
- Była jedynie książka Franciszka Fenikowskiego - mówi - jednak dość jednostronna w opisie dziejów regionu, z wyraźną dominantą polskości. Sięgnąłem więc do przedwojennych podręczników niemieckich, ale tam było jeszcze gorzej. Wiele materiałów tendencyjnie przedstawiało Kaszubów, Polaków, katolików. Postanowiłem uzupełnić tę lukę.

I tak powstały "Legendy gdańskie". Wydane w 1991 r., zbiegły się w czasie z nieskrępowanym już cenzurą trendem do szukania korzeni i ducha miejsca przez Pomorzan, a szczególnie młodych gdańszczan.
- Dziś bym to już napisał inaczej, ale wtedy rzecz spełniła swoje zadanie. Śmieję się w duchu, kiedy idę przez Główne Miasto i słyszę wokół przewodników opowiadających turystom historię Gdańska moimi słowami. A przecież wiele z tych legend miało charakter autorski, czyli mówiąc wprost zostało przeze mnie wymyślonych.

Profesor przytacza historię syreny wyłaniającej się spod bryły lodu w Stawie Oruńskim. Narysował ją z własnej inicjatywy Wawrzyniec Samp, który przygotowywał ilustracje do książki brata.
- Aż się prosiło, żeby dorobić do tego rysunku jakąś legendę. No to dorobiłem.

Złota dekada i co dalej?

Ostatnia dekada, podczas której przypadło millenium miasta, to złoty okres dla - no dobrze, użyjmy tego słowa - pomorzoznawców. Nigdy po wojnie nie było aż takiego zainteresowania Gdańskiem i regionem.
Tu profesor przytacza anegdotę z seminarium na uniwersytecie w Bremie, poświęconego rozmaitym mniejszościom. Zapytał więc swoją grupę studentów, czy mówi im coś nazwa Kaszuby? Zgłosiła się jedna pani, która wiedziała, bo natrafiła na to słowo w "Blaszanym bębenku Grassa" i zainteresowała się o co chodzi. Żeby było ciekawiej, ta studentka nie pochodziła z Niemiec, ale z Korei. Czy zatem można powiedzieć, że znają nas już wystarczająco dobrze?
Jerzego Sampa obecnie zajmuje jednak co innego - wzajemne relacje między dwoma obszarami jego badań - Kaszubami i największym miastem regionu. Pracuje nad książką które będzie nosić tytuł "Gdańsk stolica Kaszub". Z myślnikiem, dwukropkiem albo znakiem zapytania. Tego jeszcze profesor nie wie.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto