Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rok po śmierci 14-letniej Ani. Nie wiedziałam, że łzy są takie słone

Irena Łaszyn
Na grobie Ani w pod gdańskim Kiełpinie kamienny anioł zakrywa twarz. Kamiennymi skrzydłami obejmuje kamienne serce i epitafium, które wypisali bliscy: „Są serca, które dla Ciebie biją.

Na grobie Ani w pod gdańskim Kiełpinie kamienny anioł zakrywa twarz. Kamiennymi skrzydłami obejmuje kamienne serce i epitafium, które wypisali bliscy: „Są serca, które dla Ciebie biją. W tych sercach na zawsze żyjesz”. Ze zdjęcia uśmiecha się delikatna blondynka, na płycie - różańce, białoliliowe chryzantemy i róże. Świeże kwiaty pojawiają się każdego dnia, każdego dnia płoną znicze.

- Jestem tu codziennie - mówi Patryk, brat Ani. - Tak, jak rodzice.
Na ten grób ciągle ktoś zachodzi. Krewni, przyjaciele i całkiem obcy ludzie. Jakaś kobieta, która nigdy Ani nie znała, przyjeżdża aż zza Wejherowa. Płaczę razem z panią, mówi mamie Ani, bo to nie powinno się zdarzyć.

Niektórzy mieszkańcy Kiełpina też tu zaglądają, ale jakoś tak chyłkiem, na paluszkach. I tylko wtedy, gdy nie widzą dziennikarzy.
- Najpierw pisaliście o tych chłopcach, że to bestie, teraz robicie z nich ofiary - oskarżają. - Wszyscy się już pogubili, bo prawdę zna tylko Ania.
Bohaterowie są zmęczeni. „Nie chcemy rozmawiać” - powtarzają to zdanie, jak mantrę, bliscy Ani i bliscy tych, którzy się do jej śmierci przyczynili. Wspólni sąsiedzi i koledzy.
- Nie udzielamy wywiadów - oświadczają gimnazjaliści.
Kiełpino zatrzaskuje drzwi.

Winni - niewinni

Ania Halman powiesiła się rok temu, 21 października. Dzień po tym, jak - podczas lekcji polskiego w gdańskim Gimnazjum nr 2 - obmacywali ją i upokarzali koledzy z klasy, też mieszkańcy Kiełpina. O tym, co się wtedy zdarzyło i o prawdopodobnych przyczynach samobójstwa inni uczniowie, nauczyciele i ich przełożeni dowiadywali się na ulicy albo z mediów. Dyrekcja szkoły milczała.
A co się wtedy zdarzyło w II f? Im więcej upływało czasu, tym bardziej komplikował się obraz zdarzeń. Dręczyli Anię czy „tak tylko sobie żartowali”? Obnażyli czy „tylko pociągnęli za szlufkę spodni”? Symulowali seks czy „tylko szurali kolanem po pośladkach”? Molestowali czy były to „tylko końskie zaloty”? Byli winni czy nie byli? Czy to przez nich sięgnęła po skakankę? A może miała jeszcze jakieś inne powody?

Pięciu uczniów - Łukasza, Mateusza, Arka, Michała i Dawida - policjanci wyprowadzili w kajdankach. „Zwyrodnialcy!” - krzyczeli jedni. „Biedne dzieci” - użalali się drudzy. Sądowe rozprawy toczyły się (i toczą) za zamkniętymi drzwiami, chłopcy trafili do schronisk dla nieletnich, a były wicepremier i minister edukacji narodowej Roman Giertych wytykał gimnazjum zaniedbania, domagał się - zarządzanych przez emerytowanych wojskowych - szkół specjalnych dla trudnych uczniów i w klasie Ani wygłaszał swój program „Zero tolerancji”.

- To był spektakl medialno-polityczny - uważa wiceprezydent Gdańska ds. społecznych, Katarzyna Hall. - Bo ten program to chyba nawet wtedy nie istniał, pan minister miał przed sobą trzy ręcznie zapisane kartki. Stałam blisko i widziałam.
Jej natomiast minister Giertych nie dostrzegał. Pewnie dlatego, że od początku była przeciwna tej hucpie, na której każdy usiłował zbić swój kapitał. Broniła uczniów i nauczycieli, broniła spokoju szkoły, którą - owszem - może sytuacja przerosła, ale która coraz bardziej przypominała oblężoną twierdzę, pod ciągłym obstrzałem. Komisje dyscyplinarne, rozliczenia, głosy deprecjonujące pracę pedagogów, stosowanie restrykcji niewspółmiernych do przewinienia.
- Nie chciałabym nikogo rozgrzeszać, przesądzać o winie i niewinności, bo wolałabym ufać, że istnieją służby i instytucje, które to rozstrzygną - zastrzega. - Boleję, że proces przeciwko tym pięciu chłopcom tak wolno się toczy i nadal nie wiemy, czy tamta tragedia ma bezpośredni związek z wydarzeniami w szkole.

Proces, który ma wykazać, czy tamtego dnia doszło do seksualnego molestowania i psychicznego znęcania się nad dziewczynką, rozpoczął się 17 maja br. Sąd Rodzinny i Nieletnich w Gdańsku przesłuchał większość świadków, w tym niemal wszystkich uczniów z klasy II f, krewnych Ani i pracowników szkoły. Finału, który może oznaczać nawet dwa lata w zakładzie poprawczym - nie widać.

Ciągle tu jest

Rok temu, gdy inni ferowali wyroki, a tłum żądał krwi, mama Ani wypowiedziała słowa, które całą Polskę zadziwiły: Nie obwiniajcie nikogo, dopóki nie będziecie pewni. Ja nikogo nie oskarżam. Straciłam dziecko, ale nie chcę, by inne matki spotkało to samo.
Jedni przypuszczali, że to strach przez nią przemawia, bo ona kogoś lub czegoś się boi. Inni sugerowali, że pewnie jest coś jeszcze, co mogło przyczynić się do tej śmierci, wspominali o wcześniejszych próbach samobójczych. A byli też tacy, którzy przepowiadali, iż matka się w końcu z tego dziwnego stanu otrząśnie i sama zacznie wskazywać winnych.

Ci ostatni na pewno mieli rację.
- Dziś już wiem, że to ci chłopcy byli winni - mówi cicho Mariola Halman. - Widziałam film z komórki, którą jeden z nich nagrywał tamto zdarzenie.
Film, skasowany po samobójstwie Ani, udało się informatykom odzyskać. Nie wszyscy dopatrzyli się w nim scen molestowania. Adwokaci chłopców nadal widzieli tam „końskie zaloty”. Dlatego Mariola Halman zastrzega, że w sprawiedliwość nie wierzy.
- Jaka by to nie była kara, to oni są wygrani - uważa. - Bo oni żyją.
Nie chce więc rozmawiać ani o tych chłopakach, ani o procesie.
- Ja na miejscu ich rodziców, też bym ich broniła - wyznaje.
Oni już dawno opuścili schroniska, wrócili do Kiełpina. Czasami mijają ten dom, ale jej nie zauważają. O, właśnie jeden z nich idzie do kościoła. Jest ministrantem. Gdy ona przystępuje do komunii, on przystawia jej paterę do piersi.

Nie wszyscy wyciągnęli wnioski. Nie wszyscy wykazali skruchę. Ale rodzice Łukasza, tego, który podobno najbardziej zawinił, do nich przyszli. Płakali i przepraszali. Takie gesty są ważne.
Do nóg łasi się Sara, którą ktoś niedawno podrzucił w kartonie pod zakład Patryka. Ania zawsze chciała mieć psa. Obiecywali, że kiedyś kupią, ale nie zdążyli.
- Ona już w wieku pięciu lat prasowała chusteczki, mam takie zdjęcie - Mariola Halman uśmiecha się przez łzy. - Muszę się szybko nauczyć, powtarzała, jakby przeczuwając, że ma mało czasu. Na rocznicę ślubu zrobiła nam niespodziankę, sama przygotowała obiad. Wracamy z pracy, patrzymy, a tu stół nakryty. Teraz niektórzy mówią, że my ją wykorzystywaliśmy. W telewizji o tym usłyszałam!
Ludzie opowiadają różne rzeczy. Ale wtedy nikt nie przyszedł, nie uprzedził, że dzieje się coś złego. A Ania trzymała to w sobie.

- Wiedziałam, że ma kłopot, ale nie naciskałam. Myślałam: Ona mi to później powie, wieczorem albo następnego dnia. Mamo, ja to załatwię po swojemu, powtarzała. To nieprawda, że ona jakiś list zostawiła. Gdyby zostawiła, byłoby nam łatwiej. Wiedzielibyśmy: Dlaczego? Ona tego nie planowała. To był impuls. W sobotę była z nami u mojej mamy. Potem poszła do sklepu, kogoś tam lub po drodze spotkała, coś tam usłyszała. Przybiegła wzburzona, nie chciała rozmawiać, wybiegła. Zamknęła się w swoim pokoju. Wyrzucam sobie, że nie pobiegłam za nią. Bo potem ją znaleźliśmy. Do dziś słyszę te krzyki. Nasze krzyki. Gdy próbowałam się potem dowiedzieć, co tam się wydarzyło, nikt już nie chciał mówić.
Pokój Ani nadal jest taki, jak przedtem. Na biurku zeszyty, w komodzie ubrania, na kanapie segregatory ze „Światem wiedzy”. Miś ubrany w jej niebieską sukienkę od chrztu, krasnoludek, którego dostała od taty na 14. urodziny, beret z harcerstwa. Na ścianie - lustro w pomarańczowej puchatej ramie, prezent od mamy. Na komodzie - jej zdjęcie. Tylko tych świeczek wtedy nie było. I białej wstążki na uchwycie komody.

- Gdybym jedną rzecz stąd wyrzuciła, to tak, jakbym się jej pozbywała - mówi Mariola Halman. - Ona ciągle ze mną jest, z nią wstaję i z nią się kładę, wciąż czuję jej zapach. Czasami siadam przy jej biurku i odpisuję na listy, które dostaję od zupełnie nieznanych osób. Czasami przeglądam jej zeszyty. Zawsze - płaczę. Nie wiedziałam, że łzy są takie słone. Że potrafią wyżłobić bruzdy na policzkach.

Biedne dziecko

Mama Łukasza, która w styczniu, wraz z mężem, zapukała do drzwi rodziców Ani, mówi, że im bardzo współczuje.
- Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła swoje dziecko - przyznaje.
Z Halmanami znali się wcześniej. W lipcu ubiegłego roku bawili się razem na weselu. Ich córka wyszła za chłopaka z tamtej rodziny. Nikomu do głowy nie przyszło, co w październiku może się zdarzyć. Łukasz nie sprawiał większych kłopotów.
Twierdzi, że nie wybiela syna.
- Wiem, że chłopcy przesadzili - zgadza się. - Ale tych kajdanków nie potrafię zrozumieć. I tego, że nawet na święta nie dostali przepustek. Całe Kiełpino było z nami, ludzie protestowali przed sądem.
- Dziś ludzie mówią, że to poszło w złym kierunku, bo już nie wiadomo, kto jest winny, a kto jest ofiarą…
- Syn przez te schroniska bardzo się zmienił. Jest znerwicowany, zamyka się w pokoju, często płacze. Ale, oczywiście, bardzo mi szkoda Ani. Biedne dziecko…
Stoimy na podwórku, domownicy są tej rozmowie przeciwni.
- Nie gadaj! - przestrzega mąż. - Cokolwiek powiesz i tak obróci się przeciwko nam.
Ale ona jeszcze wraca do tych świąt, do Wigilii.
- Pojechaliśmy do niego, do Chojnic. W schronisku dzieliliśmy się opłatkiem, próbowaliśmy coś jeść. Ale to nie była Wigilia, to był wielki smutek.
Głos z domu: - Wracaj! Telefon!
Więc w pośpiechu mówi jeszcze, że wszyscy chłopcy się zmienili. Wszyscy potrzebują pomocy.
- Telefon!

Zbyt pochopnie

Krzysztof Sarzała, psycholog, kierownik Centrum Interwencji Kryzysowej w Gdańsku, uważa, że wszyscy uczestnicy tego dramatu zostali poranieni: Chłopcy, inni uczniowie szkoły, także te dziewczyny, które pokazywały dziennikarzom „fucki”. Ucierpieli rodzice, nauczyciele, pedagodzy i psycholodzy. Jego zdaniem, wszyscy dziś wymagają terapii kryzysowej.
- Ale przez ten rok wiele się w szkołach zmieniło na lepsze - podkreśla. - Szkoły zrozumiały, że różne sytuacje destrukcyjne mogą mieć miejsce i należy się do nich przygotować, bo kryzys zaskakuje i łamie szkolną kurtynę.
Na gdańskich błędach uczyły się inne miasta. Tam też opracowano procedury kryzysowe. Ba! Ukraińska telewizja chce kręcić o tym film!
W sprawie tych pięciu chłopców, według Sarzały, zadziałano pochopnie.
- Oni nie powinni trafić do schronisk dla nieletnich przed zapadnięciem wyroku - przekonuje. - Od początku uważałem, że z tak drastyczną karą należy poczekać do chwili, gdy będziemy pewni, że to właśnie ich zachowania spowodowały to straszne wydarzenie. Przecież mnóstwo ludzi miało wątpliwości. Życie pokazuje, że były one chyba zasadne. Ale prawda jest też taka, że w ich życiu nie wydarzyło się nic takiego, czego nie można naprawić. Wierzę, że ci chłopcy sobie poradzą. Może już sobie poradzili.

Zostali rozdzieleni

Gdy Mirosław M., dyrektor Gimnazjum nr 2 podał się do dymisji, rozpisany został konkurs na to stanowisko. Wygrała go Małgorzata Perzyna, wówczas wizytator w Pomorskim Kuratorium Oświaty.
Nowa dyrektor przekroczyła próg szkoły 7 lutego br. Stan, który zastała, określa obrazowo: - Trafiłam do szkoły, przez którą jakby walec przejechał. Traumatyczne przeżycia uczniów, nauczycieli i dużej grupy rodziców, brak poczucia bezpieczeństwa, swoista niepewność. Musiałam w błyskawicznym tempie zaplanować działania, które pomogą tę sytuację uzdrowić.

Zwłaszcza że kuratorium domagało się, by chłopcy, którzy podczas tamtej feralnej lekcji dręczyli Anię, zostali rozdzieleni i przeniesieni do klas równoległych.
- To zalecenie mogłam zrealizować dopiero wtedy, gdy w oparciu o opinie pedagogów i psychologów zdiagnozowałam środowisko klasowe, poznałam kondycję psychiczną tamtych uczniów i profile osobowościowe wychowawców, pod których opiekę mieli trafić - tłumaczy.
Już pierwszego dnia zaprosiła do gabinetu Dawida, Mateusza, Arka i Michała. Łukasz przebywał wtedy jeszcze w schronisku dla nieletnich.

- Tak przerażonych dzieci dawno nie widziałam - ocenia. - Szczególnie stan Dawida mnie poraził: Wpadał w nieprawdopodobne wibracje ciała, drżał. Musiałam jednak pamiętać, do jakich nieprawidłowości doszło. Zapytałam, co zmieniliby w swoim życiu, gdyby mieli taką możliwość. Wszyscy wskazali na tamto zdarzenie. Mówili, że nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji swoich „żartów”.
Ostateczna decyzja zapadła po dwóch tygodniach: Chłopcy zostali rozdzieleni. Nowi koledzy, zdaniem nauczycieli, przyjęli tę piątkę… normalnie. Ani nie widzieli w nich bohaterów, ani nie uważali, że to czarne owce. Ale to wymagało wielu rozmów o wartościach, którymi trzeba się kierować. O wyborach, jakich powinni dokonywać.

Zaczęła się mrówcza praca. Karty obserwacji, w których nauczyciele oceniali zachowanie uczniów. Rejestry zdarzeń wychowawczych, które obejmowały całą klasę. Cotygodniowe spotkania z rodzicami tej piątki. Spotkania z pedagogami i psychologami. Zajęcia wyrównawcze, bo pobyt w ośrodkach, uczestniczenie w rozprawach sądowych i odrywanie od lekcji sprawiły, że wszyscy mieli zaległości.
- Chłopcy nadal zmagają się z różnymi trudnościami, powoli jednak wychodzą na prostą - uważa dyrektor Perzyna. - Pomagamy im do tej normalności wrócić. Dziś są już uczniami klas trzecich. Ważne więc, by decyzje sądu były najwłaściwsze i ich proces dydaktyczny znowu nie został zakłócony.
A jakąś formą zadośćuczynienia jest na pewno praca w wolontariacie, którą podjęli.
Cała piątka działa w szkolnym kole „Caritas”, nota bene najlepszym w Gdańsku.

Pogubili się

A co z nauczycielami, którzy też byli uczestnikami tego dramatu? Co z Mirosławem M., byłym dyrektorem, który dopiero po dwóch dniach powiadomił kuratorium o samobójstwie Ani, ale w przesłanym faksie nie wspomniał o zajściu w klasie? Który początkowo zupełnie się pogubił i - naciskany ze wszystkich stron - podał się w końcu do dymisji?
- Mirosław M. został zaskoczony biegiem zdarzeń - mówi Krzysztof Sarzała. - Jak człowiek, w którego domu wybucha pożar, a on, w tym dymie i panice, zapomina gdzie są drzwi. Dziś, gdy powstały zespoły kryzysowe, zostały rozpisane scenariusze na różne okoliczności i jesteśmy przygotowani nawet na wydarzenia, które znamy tylko z amerykańskich filmów, łatwiej znaleźć tę drogę. Wtedy wiele osób się gubiło.

Mirosław M. nadal pracuje w Gimnazjum nr 2. Jest nauczycielem języka polskiego i wychowawcą.
Czy z dzisiejszą wiedzą w tamtej sytuacji działałby inaczej? Co wyniósł z tej lekcji?
Mirosław M. na te pytania nie odpowie. Nie chce rozmawiać z dziennikarzami. Tak, jak inni ówcześni bohaterowie pierwszych stron gazet.
Polonistka Maria K, która wtedy zostawiła klasę II f bez opieki, została ukarana przez komisję dyscyplinarną przy Pomorskim Kuratorium Oświaty naganą z wpisaniem do akt. Dziś już nie jest w tej szkole, przeszła na emeryturę.

Romana B., wychowawczyni II f, już od lutego nie jest wychowawczynią, choć nadal pracuje w gimnazjum. Została przewodniczącą zespołu ds. promocji szkoły.
Ania odeszła 21 października. Długo rozważali, jak zaznaczyć ten dzień. Żeby nie było burzy i traumatycznych powrotów, a jednocześnie, żeby czegoś nie przeoczyć. Bo milczenie to bagatelizowanie śmierci. Uznali, że to klasa Ani musi zdecydować. Każdy uczeń z osobna. A znicze powinny zapłonąć tam, gdzie Ani grób. Nie - przed szkolną bramą. Zwłaszcza że 21 października w Gimnazjum nr 2 będzie lokal wyborczy. To dzień wyborów.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto