Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Schizofrenia jest uleczalna. Kapitan, wilki i ja

Oprac. Henryk Tronowicz
fot. Przemek Świderski
fot. Przemek Świderski
Norweska psycholog Arnhild Lauveng, autorka książki „Byłam po drugiej stronie lustra - wygrana walka ze schizofrenią”, w ub. tygodniu odwiedziła Trójmiasto.

Norweska psycholog Arnhild Lauveng, autorka książki „Byłam po drugiej stronie lustra - wygrana walka ze schizofrenią”, w ub. tygodniu odwiedziła Trójmiasto. Pani Lauveng na zaproszenie gdańskiej Fundacji Inicjatyw Społecznie Odpowiedzialnych uczestniczyła w kilku spotkaniach środowiskowych. Na tych spotkaniach opowiedziała o siedmiu latach swoich dramatycznych zmagań z schizofrenią, która nadal uchodzi czasem za chorobę nieuleczalną. Osobiste przeżycia Arnhild Lauveng stanowczo temu zaprzeczają. Po odzyskaniu zdrowia ukończyła uniwersytet w Oslo i zajęła się zawodowo psychologią kliniczną.
Dramatyczne zwierzenia Arnhild Lauveng publikujemy w pobieżnym skrócie.

Siedem lat osaczona przez watahę wilków

- Byłam nastolatką, spokojną dziewczyną. Uczyłam się zupełnie dobrze. Coś niedobrego zaczęło się jednak ze mną dziać już w szkole podstawowej. Koleżanki i koledzy pozwalali sobie wobec mnie na kąśliwe uwagi i niewybredne żarty. Mocno mnie to dotykało, ale nie umiałam niczemu zapobiec. Czułam się bezbronna i coraz bardziej samotna. Nie miałam przyjaciół, nie wiedziałam, co z sobą począć. Coraz częściej nawiedzały mnie ponure myśli. Gdy zdałam do gimnazjum w mojej głowie zaczęły zalęgać się jakieś obce głosy. Wkrótce pojawiły się też halucynacje.
Któregoś dnia pisałam pamiętnik i nagle jedno z zapisanych zdań wprawiło mnie w osłupienie. Jak to? Przecież ja tego zdania napisać nie mogłam! No tak, ale skąd się wzięło? I wtedy jeden z owych tajemniczych głosów oznajmił mi, że to on napisał to zdanie.
To był głos Kapitana. Nazwałam tę urojoną postać w ten właśnie sposób, ponieważ wydawanie rozkazów to domena kapitanów.

To był Kapitan

Na początku był sympatyczny i zdobył sobie moje zaufanie. Uległam mu. On tymczasem zaczął mi wydawać coraz bardziej surowe polecenia. Czasem, chcąc jego ingerencję zagłuszyć waliłam głową o ścianę. I nawet wydawało mi się, że to pomaga. Ale Kapitan nie znosił sprzeciwu. Kiedy więc go nie słuchałam, wpadał w złość i bił mnie. Aż któregoś razu, kiedy nie wykonałam jakiegoś zadania, kazał mi się okaleczyć. Groził, że jeśli go nie posłucham, to ktoś umrze, a ja przecież czegoś takiego ryzykować nie mogłam. Więc robiłam, co mi kazał.
Tymczasem w szkole powiało grozą. Zaczęłam się na korytarzu natykać na wilki, a w dodatku czasem na krokodyle. Byłam osaczona. Narastał we mnie strach. Czułam się bezradna. Mama postarała się o terapeutkę, ale to nie pomogło.
W szkole - nie mogąc sobie poradzić zarówno z Kapitanem, jak i z wilkami - zamykałam się w toalecie, gryzłam dłonie i drapałam się do krwi. Moje szaleństwo naturalnie nie uszło uwagi otoczenia. Opuściłam się w nauce. W domu mój stan przestraszył matkę i znalazłam się w szpitalu. Miałam wtedy siedemnaście lat.

Krzyk o zrozumienie

W czasie pobytu w kolejnych zakładach psychiatrycznych nadal spotykałam wilki. Żeby tylko wilki! Spotykałam szczury i ptaki drapieżne. Ale wilki spotykałam co rusz. Nawet tam, gdzie logicznie rzecz biorąc były nie do pomyślenia. Z tego zdawałam sobie sprawę. A jednak ja je widziałam! Kłapały kłami. Słyszałam jak warczą.
Znałam już wtedy książkę „Lot nad kukułczym gniazdem” i doskonale wiedziałam, co to znaczy być „stukniętym”, lecz mimo że nie czułam się wariatką - nic na to nie poradzę - tamte wilki były dla mnie prawdziwe. Tak samo jak gromada półmetrowych szczurów, która kiedyś goniła za mną, gdy jechałam na rowerze. Chcąc przed nimi uciec pedałowałam co sił w nogach, aż straciłam równowagę i wpadłam do rowu.
Ktoś udzielił mi pomocy i po powrocie do siebie zaczęłam dociekać, w czym mogło tkwić źródło mego urojenia. I doszłam do wniosku, że to była w mojej psychice kalka „wyścigu szczurów” ze szkolnej rywalizacji o wysokie stopnie, metafora dążenia do sukcesu za wszelką cenę.
Jakiś czas potem mój stan uległ pogorszeniu. Wsadzono mnie do izolatki. To był koszmar. Siedziałam tam zamknięta przez 10 tygodni, bez odrobiny wiary, że jeszcze może dla mnie istnieć jakiś ratunek. Odchodziłam od zmysłów. Zjadałam papier toaletowy, zjadałam skarpetki, a nawet tapetę, którą odrywałam od ściany. Reagowałam tak, gdyż zostałam pozbawiona wszelkiej ludzkiej nadziei na zmianę mego losu.
Przebywając w kolejnych szpitalach boleśnie przeżywałam brak zrozumienia dla moich stanów uczuciowych. Stopniowo zaczynałam rozumieć, że moich wilków nikt poza mną zobaczyć nie może. To były tylko symptomy choroby. Dzisiaj wiem na pewno, że leczenie symptomów w niczym pomóc nie może. Szansa porozumienia terapeuty z pacjentem może zaistnieć tylko wtedy, kiedy terapeuta będzie wczuwać się w lęki pacjenta, w źródła jego rozpaczy i gryzącej samotności, słowem w te emocje, których doświadcza każdy człowiek.

Ważne przeprosiny

Powrót do równowagi psychicznej to zawsze długotrwały proces. Pozbywanie się lęku, fałszywego wstydu, poczucia wyimaginowanej winy wymaga długofalowej terapii. Ale nie tylko samej terapii w postaci strategii klinicznej i przyjmowania neuroleptyków. Kiedyś, po podjęciu drugiej próby samobójczej oświadczyłam psychiatrom, że nie chcę żyć, że straciłam wiarę w sens życia. Spodziewałam się jednak intuicyjnie, że może oni zechcą mi tę wiarę przywrócić, że ukażą mi cel, o którym warto marzyć. Tak się nie stało. Trzeciej mojej próbie samobójczej zapobiegły osoby przypadkowe, po czym zostałam zabrana na leczenie przymusowe. Nie patyczkowano się ze mną. Akcja była przeprowadzona brutalnie. Osiem osób trzymało mnie silą. Nie mogłam się z takim traktowaniem pogodzić, więc nie kryjąc oburzenia zapytałam lekarza, czy sądzi, że ośmiu na jednego to czyn bohaterski?
I może to zdarzenie odegrało w procesie mojej kuracji rolę przełomową. Dość, że lekarz za użycie przemocy mnie przeprosił. To był ważny sygnał, że może nie wszystko jest stracone! Może warto poddać się żmudnej, monotonnej kuracji. I to z pewnością dodało mi sił.

Pożegnanie z demonami

Spyta ktoś, co się stało z wilkami. Otóż okrutne wilczysko pojawiło mi się po raz ostatni długo potem, jak zakończyłam moją kurację. Studiowałam już wtedy w Oslo psychologię i stanęłam przed trudnym wyścigiem o zdobycie normy, która kwalifikowała do udziału w kursie magisterskim. Cel ten osiągnęłam i potem już więcej nigdy wilków nie widziałam.
Tak samo dopiero po wyjściu z choroby dotarło do mnie, że od hegemonii Kapitana wcześniej nie byłam w stanie uwolnić się z tego prostego powodu, że tym Kapitanem byłam ja sama. On był jedynie emanacją moich własnych uczuć. Miałam rozdwojenie jaźni. I to rozdwojenie wywoływało ten potworny bałagan w mojej głowie. Według diagnozy lekarskiej miałam schizofrenię. Lecz co to obchodziło Kapitana? On nic sobie z tej diagnozy nie robił. A mnie brakowało siły wewnętrznej, by się jego władzy oprzeć. Brakowało mi wiary w siebie. Odzyskiwałam zdrowie dzięki stopniowemu odzyskiwaniu tej wiary. Pomagali mi w tym terapeuci, pielęgniarki, a także moja mama i siostra. Nie było to łatwe, skoro kuracja zajęła mi siedem lat.
Na studiach psychologicznych dowiedziałam się, że pokonanie schizofrenii nie należy do rzadkości. To zostało potwierdzone przez liczne badania europejskie. Z wyników tych badań wynika, że blisko trzecia część pacjentów, którzy cierpieli z powodu schizofrenii, odzyskało zdrowie całkowicie.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto