Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Śmierć zaskoczyła ich we śnie

Renata Moroz
Najważniejsze dowody zostały utracone krótko po wypadku - zapis z pamięci komputera nawigacyjnego na statku rybackim Brian Kent, nagrania z radiostacji Lyngby Radio.

Najważniejsze dowody zostały utracone krótko po wypadku - zapis z pamięci komputera nawigacyjnego na statku rybackim Brian Kent, nagrania z radiostacji Lyngby Radio. Nikt tego nie zabezpieczył , chociaż na miejscu był polski prokurator.

Przed wydaniem orzeczenia w sprawie katastrofy jachtu „Bieszczady”

Małgorzata Kądzielewska, jedyna ocalała z katastrofy, ma dość. Podczas ostatniej rozprawy wyznała: - Od sześciu lat jestem pod opieką psychiatry i psychologa. Każą mi zapomnieć o nieszczęściu, a Izba wzywając mnie na świadka bez przerwy mi o tym przypomina. Niech to się wreszcie skończy.
Koniec jest już bliski. W najbliższy wtorek Izba Morska w Gdyni wydać ma orzeczenie w sprawie zderzenia, u wybrzeży Danii, polskiego jachtu „Bieszczady” należącego do Centrum Wychowania Morskiego Związku Harcerstwa Polskiego w Gdyni z gazowcem „Lady Elena”, pływającym pod banderą Hongkongu.
„Bieszczady" odbywały rejs stażowo-szkoleniowy. Załoga wyruszyła w morze 4 września 2000 r. z miejscowości Cuxhaven. Żeglarze mieli przez Helgoland i Kopenhagę dopłynąć 18 września do Świnoujścia. 10 września nic nie zapowiadało nieszczęścia. Wiatr nie przekraczał 5 w skali Beauforta, morze było spokojne, a widzialność nie była najgorsza. Jacht znajdował się 20 mil morskich od północno- zachodnich wybrzeży Danii. Zegar wskazywał kilka minut po godzinie 5. Nagle przed „Bieszczadami” wyrósł dziób „Lady Eleny”. Uderzył w burtę 14-metrowego jachtu.

Kuter z ratunkiem

Dziewiętnastoletnia wówczas Małgorzata Kądzielewska, sternik jachtowy, o 4 nad ranem przejęła wachtę po I oficerze.
- Kapitan kazał trzymać kurs na światła. Nagle zobaczyłam, że to są światła pozycyjne najeżdżającego na nas statku. Kapitan zdążył tylko powiedzieć „O Boże!” Potem nagle znalazłam się pod wodą. - opowiadała po tragedii.
W chwili uderzenia nie była przymocowana do jachtu pasem bezpieczeństwa. Ogromna siła wyrwała ją z pokładu i wyrzuciła za burtę. Przeogromna chęć życia nakazała ciału przypomnieć sobie umiejętności pływackie zdobyte w sekcji, do której Małgorzata należała w podstawówce. Wydobyła się z odmętów. Dopłynęła do tratwy ratunkowej. Miała zgrabiałe ręce. Nie mogła chwytać drabinek, wdrapywała się, oplatając taśmy wokół nadgarstków. Słyszała wołania o pomoc, ale nikt oprócz niej nie osiągnął zbawczej tratwy. W tratwie znalazła rakiety, odpaliła po kolei dwie czerwone. Zauważyła płynący nieopodal duński trawler rybacki "Brian Kent". Kuter płynął na nią z dużą prędkością, więc bojąc się ponownego uderzenia, odpaliła flarę. Ta szybko się wypaliła, Małgorzata odpaliła kolejną. Kuter zwolnił. Wiedziała już, że płynie do niej. Rybacy dali dziewczynie suche ubrania.
Małgorzata pojechała na rejs krótko po rozpoczęciu nauki na pierwszym roku ekonomii łódzkiego uniwersytetu. Dziś jest niemal wrakiem człowieka, z poczuciem ciężaru śmierci przyjaciół. Przez sześć długich lat, być może dzięki pomocy specjalistów, znosiła słowa pretensji, żalu, bólu rodzin zmarłych kolegów. Nieraz na sali rozpraw padały pod jej adresem wyzwiska. Członkowie rodzin tragicznie zmarłych żeglarzy twierdzili, że była faworyzowana przez kapitana jednostki.
- Dlaczego mimo mniejszego doświadczenia od mojego syna dostała nocną wachtę? - pytał ojciec zaginionego Rafała.
- Grafik wacht był wcześniej ustalony - broniła się.

Ona przeżyła, oni umarli

- Zginęli przede wszystkim młodzi ludzie, studenci - mówi kpt Marek Błuś, pełnomocnik rodzin ofiar. - Doświadczonych było tylko dwóch członków załogi, w tym kapitan Lech Łuczak, doświadczony żeglarz, mający za sobą rejs dookoła Ziemi. Większość nie miała żadnych szans na ratunek - śmierć zaskoczyła ich we śnie albo w trakcie alarmowego budzenia. Poszli na dno razem z jachtem. Tylko trzy albo cztery osoby zostały na powierzchni wody.
Alarm radiowy podniesiony przez duńskich rybaków spowodował włączenie się do akcji śmigłowców ratowniczych, ale nie znaleziono już nikogo żywego. Dopiero po kilku tygodniach nurkowie duńskiej marynarki wojennej wydobyli ciała znajdujące się we wraku.
W rok po tragedii 20 września 2001 r. Izba Morska w Gdyni wydała - pierwsze w tej sprawie - orzeczenie. Izba winą za wypadek w 70 procentach obarczyła „Bieszczady”. Błąd, według sędziów polegał na tym, że jacht nie pokazywał świateł burtowych, był więc niewidoczny, jak również na tym, że ok. godziny 5.12 zmienił kurs. W czasie zwrotu znalazł się zbyt blisko gazowca, co skutkowało wejściem pod dziób statku, który w porównaniu z drewnianym jachtem był stalowym olbrzymem.

Wina liczona w procentach

Winę „Lady Elena” oceniono na 30 procent. Sędziowie uznali, że gazowiec po zderzeniu zachował się nieprawidłowo, ponieważ nie zastosował się do instrukcji „człowiek za burtą” i manewr powrotu na miejsce wypadku rozpoczął dopiero o godz. 5.46. Po katastrofie załoga gazowca twierdziła, że jacht nie był dostatecznie oświetlony. Jednym z istotnych dowodów było zdjęcie pulpitu wyłowionego z wody. Widać na nim ustawienie przełączników sterujących oświetleniem.
- Rufowe było włączone, ale dziobowe nie - stwierdził po obejrzeniu zdjęć Tomasz Ostrowski, bosman z gdyńskiego Centrum Wychowania Morskiego ZHP, które przygotowywało jacht do rejsu. - Ale ustawienie tych przełączników mogli przypadkowo zmienić nurkowie w trakcie wyławiania.
- Nie sprawdzałam, czy paliły się światła. To nie było moim obowiązkiem. Zresztą, żeby zobaczyć, czy pali się światło dziobowe, musiałabym przejść przez pokład i wychylić za burtę, a to było niebezpieczne - wyjaśniała Małgorzata Kądzielewska. - Światła na jachcie sprawdza się tylko raz, w momencie ich włączenia.
Od orzeczenia odwołali się prawie wszyscy zainteresowani, bo uznali, że Izba Morska pierwszej instancji nie odpowiedziała na podstawowe pytanie: jak to się stało?
W czerwcu 2002 r. Odwoławcza Izba Morska uchyliła orzeczenie.
- Izba pierwszej instancji przyjmując, że jacht „Bieszczady” ponosi winę za wypadek w 70 procentach, a „Lady Elena” w 30 procentach, nie wskazała w uzasadnieniu zaskarżonego orzeczenia względów, jakimi kierowała się, decydując na taki, a nie inny podział winy - uzasadniał Andrzej Chmielewski, przewodniczący składu sędziowskiego.

Opinie, dowody, przesłuchania

Kilka lat kolejnego procesu upłynęło na sporządzaniu opinii, na staraniach o zdobycie dowodów znajdujących się na terenie Danii. Najważniejsze dowody zostały utracone krótko po wypadku - zapis z pamięci komputera nawigacyjnego na statku rybackim "Brian Kent", nagrania z radiostacji Lyngby Radio. Nikt tego nie zabezpieczył , chociaż na miejscu był polski prokurator.
Podczas ostatniej, zeszłotygodniowej rozprawy głos zabrali wszyscy zainteresowani - przedstawiciele rodzin zmarłych żeglarzy, reprezentanci armatorów, a także Urzędu Morskiego i Morskiej Służby Poszukiwawczo - Ratunkowej.
- Jacht podczas rejsu był źle oświetlony. Załoga gazowca nie mogła go widzieć i dlatego doszło do katastrofy - mówił Bohdan Prusinkiewicz, delegat ministra gospodarki morskiej.
- Kapitan „Bieszczad” postępował prawidłowo. Każdy jego manewr można wyjaśnić potrzebą ustąpienia z drogi statkom, które naruszyły prawo drogi morskiej. Drugi zwrot wykonano w celu ucieczki przed gazowcem, jak się okazało nieudanej. Kolizja była wynikiem paniki, która wybuchła na mostku „Lady Elena” i błędnych decyzji podejmowanych przez starszego oficera - ripostował kpt Marek Błuś. - Nieprawidłowe było też zachowanie załogi „Lady Elena” po wypadku. Przerwali rozpoczęty manewr powrotu na miejsce zdarzenia, a akcję ratunkową podjęli ponownie dopiero po 20 minutach.
Andrzej Trojanowski, reprezentujący Morską Służbę Poszukiwawczo-Ratunkową wyjaśniał:
- Nie było zastrzeżeń do pracy duńskich służb ratunkowych.
Z kolei Roman Olszewski, pełnomocnik armatora „Lady Elena” stwierdził, że opinie biegłych dowodzą, iż „Bieszczady” z powodu złego stanu technicznego nie powinny być dopuszczone do rejsu.
Izba wyda orzeczenie już za cztery dni. Może poznamy wreszcie odpowiedź na pytanie - kto zawinił? Może poznamy - choć jak uczy doświadczenie, na pewno nie wszyscy zainteresowani będą zadowoleni z wyroku, nie można więc wykluczyć kolejnego procesu w Odwoławczej Izbie Morskiej.
Dramat Małgorzaty i rodzin zmarłych żeglarzy będzie więc trwał.

Fot. Piotr Manasterski
Małgorzata Kądzielewska, jedyna ocalała z katastrofy „Bieszczad”, podczas ostatniej rozprawy przed Izbą Morską w Gdyni.

Śmierć w katastrofie ponieśli : kpt. jacht. Lech Łuczak, st. jacht. Artur Bogusz, st. jacht. Arkadiusz Jakubiszyn, st. jacht. Tomasz Brus, st. jacht. Paweł Romaniuk , żegl. jacht. Rafał Makowski, i żegl. jacht. Tomasz Malinowski.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto