Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sopot żegna Lucjana Kydryńskiego. Wyjście konferansjera

Gabriela Pewińska
Cóż, ja należę już do przeszłości. Co mogłem, to w życiu zrobiłem, i co teraz? Po głowie błąka mi się stara piosenka Wojtka Młynarskiego: „Trzeba wiedzieć, kiedy w szatni, płaszcz pozostał przedostatni, trzeba ...

Cóż, ja należę już do przeszłości. Co mogłem, to w życiu zrobiłem, i co teraz? Po głowie błąka mi się stara piosenka Wojtka Młynarskiego: „Trzeba wiedzieć, kiedy w szatni, płaszcz pozostał przedostatni, trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść...”
Co do mnie, to chyba wiem kiedy.
***

Nie miałem nigdy wpływu na dobór partnerek, zapowiadałem festiwal z Elą Czyżewską, Lucyną Winnicką, Edytą Wojtczak, Bogusią Wander, z prezenterkami z zagranicy - Włoszką, Czeszką, Niemką, Rosjanką itd., itd. Zdarzało się też, że prowadziłem koncerty sam, bez partnerki i wtedy starałem się wymyślić jakąś atrakcję, żeby nie było nudno. Kiedyś na przykład wyszukaliśmy z Gruzą śliczną, młodą dziewczynę, ubraliśmy ją skromnie, lecz atrakcyjnie; wychodziłem do zapowiedzi w jej towarzystwie, stała obok mnie, nic nie mówiła i wracaliśmy za kulisy. Dopiero za trzecim czy czwartym razem, kiedy publiczność była maksymalnie zaciekawiona i rozbawiona dziwną sytuacją, wytłumaczyłem, że jest to praktykantka, która ma poprowadzić festiwal w przyszłym roku i na razie oswaja się ze sceną. To był pomysł, o którym mówiło wtedy pół Polski, a Jurek Gruza uznał go za najlepszy w historii festiwalu. Z tym że nie wiem, czy był całkiem obiektywny, bo poważnie zainteresował się tą dziewczyną, została potem jego żoną...

Jerzy Gruza, reżyser:
- Wiele nas łączyło: festiwal sopocki, koncerty, audycje telewizyjne, „Przekrój”, byliśmy blisko w sensie towarzyskim. Łączyła nas też choroba. Czterdzieści lat temu byłem operowany dwa miesiące po nim. Łączyły nas zatem przykre strony życia, ale i jego umiłowanie także.
Lucjan miał fantastyczne poczucie humoru, lubił zabawę, dobrą muzykę, towarzystwo kobiet, lubił żartować. Lubił też tańczyć i tańczył zawsze „w pewnej sprawie”. W Sopocie miejscem naszych spotkań po pracy był Grand Hotel, ale festiwal to nie był czas, gdzie Lucjan miał czas na zabawę. Bardzo ciężko tam pracował. Nie pamiętam natomiast, by był kiedykolwiek zmęczony. Jest wiele wspaniałych o nim wspomnień, ale trudno jest teraz, gdy jego już nie ma, wybrać jakieś humorystyczne kawałki. Ostatnio widywałem go często w Instytucie Kardiologii w Aninie, był bardzo słaby. Choroba postępowała. Nie miał siły nawet na uśmiech.
***

Gdy pierwszego dnia festiwalu pokazałem się na estradzie Opery Leśnej w Sopocie w towarzystwie prezenterki-stażystki pobudziłem tym telewidzów do najwyższej reakcji. Setki telefonów, listów telegramów (niekoniecznie w najcieplejszym tonie) oświadczyło, że żart idealnie wypełnił swoje zadanie. Że w dzień po koncercie po domach, w tramwajach i biurach, i sklepach mówiono jak Polska długa i szeroka o nieznanej dziewczynie, która przebywała na estradzie zaledwie kilkadziesiąt sekund nie mówiąc ani słowa. Czy można osiągnąć lepszy efekt skromniejszymi środkami wyrazu? Okazało się więc, że żart był w porządku, czy w porządku był festiwal?

Leszek Sikorski, dyrektor sopockiego festiwalu 1973-80:
- To był jedyny dżentelmen, jakiego spotkałem w życiu. Nigdy nie widziałem go niechlujnie ubranego. Naszym wspólnym marzeniem było, żeby festiwal w Sopocie stał się podobny do tego w San Remo. Dlatego denerwowało nas, gdy zagraniczni wykonawcy występowali w dżinsach... Lucjan Kydryński bardzo chciał, żeby Sopot był elegancki, żeby był namiastką wielkiego świata. W sposobie myślenia był nieco przedwojenny.
***

Pewnego dnia, po latach, mojemu synowi zaproponowano poprowadzenie jakiegoś koncertu. Odmówił, spytałem dlaczego, na co odparł z pogardą: - Nie myślę być jakimś sopockim konferansjerzyną.
Dziecko potrafi zadbać o to, żeby ojcu nie przewróciło się w głowie...

Włodzimierz Nawotka, dyr. Państwowej Opery Bałtyckiej:
- Lubił dobre jedzenie, dobrą whisky, piwo. Słynne jego powiedzonko, gdy ucztowaliśmy razem w czasie tournee: Miły Włodeczku, tylko mnie lej „po szczanie”! Pamiętaj, nie leje się z góry, tylko „po szczanie”. W sensie biesiadowania Lucjan Kydryński był znawcą przedmiotu. Żył pełnią! Bardzo elegancki. Szalenie dowcipny. Uwielbiałem szermierkę słowną w jego wykonaniu. Od pierwszych słów w telefonie leciał żart. Zawsze przerywałem mu mówiąc: No to może przez chwilę porozmawiamy poważnie... Razem prowadziliśmy festiwal w 1973 roku. Był moim mistrzem. Publiczność go kochała. Miał genialne określenia: „Wieloryby estrady!”, albo „Miała wystąpić Eartha Kitt, niestety Eartha nie przyjedzie. Wystąpi Sośnicka. Może to nie Eartha Kitt, ale też „zakittować” państwa potrafi. Był jak kierowca bolida Formuły 1. Bo konferansjer na scenie to facet, który musi wyprowadzić samochód z każdego zakrętu.
***

Powiedzmy sobie otwarcie, że Sopot w ciągu dziesięciu lat festiwalu nie zrobił nic, aby umożliwić tej imprezie jakikolwiek rozwój na tym terenie. W dalszym ciągu jest tu tylko jeden nabity do ostateczności hotel dla cudzoziemców „Grand Hotel”, w którym na dodatek nie można otrzymać wszystkich pokoi do dyspozycji festiwalu, bo zawsze musi zostać jeszcze kilka miejsc dla stałych bywalców, badylarzy. W dalszym ciągu godzinę czekać można na miejsce w kawiarni, czy na obiad...

Wojciech Fułek, wiceprezydent Sopotu:
- Był 1966 rok, ja w drugiej klasie podstawówki. Wystawałem przed „Grand Hotelem” w oczekiwaniu na autografy gwiazdy. Podpis Lucjana Kydryńskiego był w cenie wyższej niż podpisy gwiazd zagranicznych. I mnie się udało jego autograf zdobyć, choć nie zachował się w domowym archiwum. Zbieraliśmy te autografy na kartkach i wymienialiśmy się nimi. Za Lucjana Kydryńskiego można było dostać dwie Violetty Villas!
***

Pierwszy polski koncert prowadziła Irena Dziedzic ze Sławkiem Voitem, drugi - młoda, dość popularna wówczas aktorka Zosia Słaboszowska ze mną, trzeci - galowy, poprowadziła Irena także wraz ze mną. Chyba sprawdziliśmy się, bo potem jeszcze nieraz nas kojarzono na estradzie w parę, a ludzie nas polubili.
Łączono nas w parę także prywatnie, zastanawiano się, czy się lubimy, czy nie, zupełnie bez sensu. Raczej tak, chociaż bez przesady, poza festiwalami nie utrzymywaliśmy ze sobą żadnych kontaktów, a i na nich widywaliśmy się najczęściej tylko na próbach i koncertach. Irena bowiem nie brała na ogół udziału w bujnym życiu, jakie nocą rozkwitało w Grand Hotelu...

Wojciech Korzeniewski, dyr. sopockiego festiwalu 1989-94:
- Był dla mnie legendą. Osoba niezwykła pod każdym względem. Zawód konferansjera przy takich dużych imprezach to ogromnie odpowiedzialna funkcja. Przez 20 lat zatrudniałem konferansjerów do przelicznych swoich imprez i zawsze to był największy problem, kogo wybrać? Nie sprawdzali się aktorzy, ani ci co mieli w swoich dokumentach uprawnienia do prowadzenia takich imprez. Jest kilku ludzi, a Lucjan Kydryński wśród nich, którzy potrafią zachować spokój i dystans podczas tej pracy. Reszta często nie potrafiła opanować widowni. Niewielu z klasą wytrzymywało to napięcie. Nie wszyscy potrafili być opanowani, gdy zdarzało się coś nieprzewidywalnego. Lucjan Kydryński potrafił. Nigdy nie widziałem, żeby był zdenerwowany. Nie miał chyba nigdy żadnej wpadki. Może dlatego, że miał genialne poczucie humoru.
***

Z prowadzenia festiwali wycofałem się w 1974 roku - była już inna muzyka, inna publiczność, a przede wszystkim inna atmosfera, odmienna od tej, jaka cechowała pierwsze festiwale. Wiele zmieniło się, gdy kontrolę nad cała imprezą przejęła telewizja, wtedy żarty się skończyły.

Włodzimierz Nawotka:
- „Księżniczkę czardasza” w gdańskiej operze wystawiliśmy dzięki Lucjanowi. Chciałem zrobić jakąś operetkę i wahałem się między „Balem w Operze” a „Księżniczką”. Zadzwoniłem do Lucjana, żeby mi poradził. Powiedział: Wiesz, dla honoru domu zrobiłbym „Bal”, a dla ludzi to ty zrób „Księżniczkę”. Posłuchałem jego rady. Niestety nie miał okazji spektaklu zobaczyć. Kiedy przyjechał latem do Niemczyckiego do Juraty, akurat nie graliśmy. Tego dnia, gdy umarł, graliśmy „Księżniczkę”!

Marian Zacharewicz, dziennikarz:
- Wyjątkowy konferansjer... Z jego „r” to słowo nabierało niezwykłej oprawy. Życzliwy artystom, zwłaszcza młodym wykonawcom. Podczas koncertów ogromną troską otaczał żonę. Dbał, by zawsze czuła się bezpieczna.

Wojciech Fułek:
- W 2003 roku wpadłem na pomysł uhonorowania Lucjana Kydryńskiego Bursztynowym Słowikiem. Od czasu, gdy TVP zaprzestała organizować konkurs chcieliśmy, by nagroda ta nie umarła śmiercią naturalną. Co roku była zatem przyznawana artyście, który z sopockim festiwalem był szczególnie związany. Tak więc zaproponowałem, by przyznać statuetkę Lucjanowi Kydryńskiemu, choć nigdy w Sopocie nie zaśpiewał. Pamiętam ten wieczór, tuż przed wejściem na scenę Bursztynowy Słowik wypadł z rąk prezydentowi Jackowi Karnowskiemu i roztrzaskał się w drobny mak... Nowy egzemplarz Bursztynowego Słowika wręczyliśmy mu po festiwalu.
***

Biorę z szatni swój ostatni płaszcz i wychodzę. Nic tu już po mnie.

Cytaty: Lucjan Kydryński „Przejazdem przez życie... Kroniki rodzinne”, „Przekrój” (1969-1973)

od 7 lat
Wideo

NORBLIN EVENT HALL

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto