Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tomasz Czyż: Ludzie, których wysłaliśmy do Turcji, mają poczucie misji

Tomasz Chudzyński
Tomasz Chudzyński
Nepal - rok 2017. Wspólne zdjęcie polskich strażaków-ratowników i ich nepalskich kolegów w czasie akcji po trzęsieniu ziemi. W środku: Tomasz Czyż
Nepal - rok 2017. Wspólne zdjęcie polskich strażaków-ratowników i ich nepalskich kolegów w czasie akcji po trzęsieniu ziemi. W środku: Tomasz Czyż fot. arch. Tomasza Czyża
Nie liczy się, co kto ma na pagonach. W takich operacjach mundurowa szarża przestaje mieć znaczenie. Jeśli zajdzie potrzeba, to każdy chwyci za łopatę, młot, strzykawkę, butlę do tlenoterapii i złapie za uchwyt deski ortopedycznej. Każdy musi umieć uruchomić agregat, wlać do niego paliwa, rozłożyć namiot, przygotować coś do jedzenia. Nie ma czasu na standardową podległość - mówi Tomasz Czyż, emerytowany oficer Państwowej Straży Pożarnej z Gdańska, weteran zagranicznych misji poszukiwawczo-ratowniczych w rejonach dotkniętych klęskami żywiołowymi.

Był pan z misją HUSAR Pakistanie, też po trzęsieniu ziemi, więc ma pan pewne wyobrażenie, co polscy strażacy-ratownicy zastali w Turcji, na miejscu działań poszukiwawczych, ratowniczych. W góry gruzów obracały się w czasie wstrząsów wielkie bloki mieszkalne...

Informacje spływające z miejsca katastrofy w Turcji wskazują na wielką liczbę ofiar, ale też osób, które są cały czas poszukiwane. To niewyobrażalna tragedia, którą chyba będzie można, niestety porównywać do trzęsienia ziemi w Bam w Iranie w 2003 roku (zginęło wówczas 23 tys. osób -red). Skala zniszczeń jest przeogromna. Nie pamiętam natomiast tak szybkiego wylotu na misję polskiej grupy. Czas reakcji państwa polskiego, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz kierownictwa Komendy Głównej był niesamowity. To bardzo zwiększyło szanse na przeżycie ludzi, którzy zostali uwięzieni pod gruzami, a naszym ratownikom na skuteczne ich wydostanie. Czas jest bardzo istotny w takich działaniach. I rzeczywiście, już pierwszego dnia akcji polscy strażacy wydobyli dziewięć osób (do dnia zamknięcia tego wydania „Dziennika Bałtyckiego” udało się im uratować 11 osób). Pytał pan o obrazki z miejsc takich katastrof… Misja w Pakistanie, w której uczestniczyłem to już dość odległy czas, rok 2005, ale to, co tam widzieliśmy, pamiętam do dziś, tak samo jak z Haiti, czy Nepalu. Pracowaliśmy w obszarach zrujnowanych, zniszczonych budynków. Te w Pakistanie o nieco innej konstrukcji niż te na Haiti czy w Nepalu. Niemniej w podobnych warunkach pracują dziś polscy ratownicy w Turcji.

Wspominał pan, przy okazji innej rozmowy, że na widok wielkiej liczby zwłok, zniszczeń, cierpienia trudno jest się przygotować i najlepszym remedium jest intensywna praca. Jak takie działania na misji wyglądają w praktyce?

Brygadier Grzegorz Borowiec, który dowodzi grupą polskich strażaków na misji w Turcji przyznał, że byli pierwszą grupą zagraniczną, która doleciała miejsce działań w Gaziantep. To oznacza zgodnie z wytycznymi międzynarodowej grupy doradczej do spraw poszukiwania i ratownictwa, że objęli koordynację działań międzynarodowych w tym rejonie. Oczywiście zespół dowodzenia tej grupy pracuje od momentu, kiedy zapada decyzja o wylocie. W praktyce wygląda to tak, że od razu, jeszcze w kraju nawiązuje się kontakty ze służbami miejscowymi oraz innymi zagranicznymi, które będą pracować na miejscu. Służą temu specjalne portale, zwykłe media społecznościowe, poczta elektroniczna. Wyznaczeni oficerowie łącznikowi rozpoczynają współpracę. W tej pierwszej fazie chodzi m.in. o wytypowanie miejsca, w którym można rozłożyć obóz oraz zorganizować całą logistykę. Bo ona jest tym elementem misji, na którym opierają się wszystkie działania ratownicze. Relacje w mediach pokazują najczęściej bardzo ciężką pracę w gruzach ratowników z psami. Logistyki nie widać, ale ona musi działać. Podstawową sprawą dla regeneracji ratowników są ciepłe namioty/pomieszczenia, woda pitna, miejsce do kąpieli, spania, posiłki, także dla psów. Podobnie zaopatrzenie w paliwo, np. do agregatów prądotwórczych itd. W momencie lądowania zespół dowodzenia pierwszej grupy przejmuje całą koordynację działań międzynarodowych. Kiedy docierają kolejne grupy, musi on być gotowy, by wysłać je od razu teren. Oczywiście Polska Grupa HUSAR ma też drużyny, które mogą „z marszu”, od razu po przylocie, przystąpić do działań poszukiwawczych. I jest tak, jak pan mówi - ratownicy dosłownie rzucają się w wir pracy. To działanie na dużym poziomie adrenaliny.

Poszczególne grupy ratowników obejmują wyznaczone sektory i rozpoczynają poszukiwania?

Przy zniszczonym budynku, gruzowisku, pierwsza jest faza nawoływania, a później nasłuchiwania sygnałów od uwięzionych. Następnie, w kolejnych fazach, będzie można wykorzystać psy poszukiwawcze i urządzenia lokalizacyjne. Po odnalezieniu osoby, do akcji wkracza grupa techniczna, która wykonuje, najszybciej jak to możliwe, bezpieczny dostęp do niej w gruzowisku lub uszkodzonym budynku. Pracy jest ogrom. Trzeba walczyć ze zmęczeniem, upływającym czasem i pogodą. Pamiętajmy, że obecnie w rejonie działań w Turcji temperatury są minusowe, wieje wiatr potęgujący chłód. Niestety, w takich warunkach, z każdą godziną szanse na przeżycie przysypanych gruzami ludzi maleją.

Obserwowałem ćwiczenia ciężkiej grupy poszukiwawczej i widziałem ważący tony sprzęt, który był w użyciu - stalowe podpory, rozpieraki hydrauliczne służące do budowania dostępu do uwięzionych pod gruzami…

Stąd właśnie określenie HUSAR od angielskiego określenia Heavy Urban Search and Rescue. I ten ciężki sprzęt leci z ratownikami na miejsce działań. Mamy też grupy średnie, MUSAR. Jednostki mogą się wymieniać. Możemy także zastosować model akcji ciągłej, gdy np. część działających ratowników po zakończeniu zmiany udaje się na odpoczynek, w ich miejsce od razu wchodzi kolejna ekipa, by zachować ciągłość akcji. To wszystko zależy od dowódcy będącego na miejscu działań.

Czytaj także: Trzęsienie ziemi w Turcji. Jak niszczycielska siła obraca cenne zabytki w góry gruzów

Proszę powiedzieć, czy rzeczywiście na miejscu akcji musi być zapewniona cisza? Tak jak to widać na niektórych filmach dokumentalnych?

Tak. Metoda nawoływania i słuchania odpowiedzi uwięzionych może przynieść powodzenie, zwłaszcza w pierwszej fazie działań poszukiwawczo-ratowniczych, a pamiętajmy, że nasi strażacy byli na miejscu kataklizmu bardzo szybko. Osoby pod gruzami, które nie mają zbyt ciężkich obrażeń, nie są przygniecione, są w stanie się komunikować, werbalnie lub za pomocą np. uderzeń w betonowe, metalowe elementy konstrukcyjne, które przwodzą dźwięki. Ratownicy mogą wykorzystywać z kolei sensory akustyczne. W kolejnej fazie na gruzowisko wprowadza się strażaków z psami - są różne schematy organizacji tych działań. Jeśli uda się kogoś zlokalizować, grupa od razu przystępuje do wydobycia poszkodowanego.

Był pan świadkiem wydostania żywych osób z gruzowisk? Towarzyszy pewnie temu wielka radość, satysfakcja...

Oczywiście. Nie da się tego zapomnieć. Każdy uratowany oznacza wielką radość dla ratowników - tego, który usłyszy sygnał spod gruzów, ale też i psa czy jego przewodnika, który poświęca dużo swojego czasu prywatnego na naukę współpracy ze zwierzęciem. I również dla ekipy technicznej, która zapewni ratunek spod gruzów i zaopatrzy medycznie poszkodowanego. Trudno nawet opisać te emocje. Życzę naszym chłopakom w Turcji takich właśnie emocji. Jestem przekonany, że w Polsce cieszymy z każdego ocalonego człowieka, razem z nimi.

Misja naszej grupy ma potrwać do 16 lutego, do przyszłego czwartku. To wynika z kwestii zasobów, konieczności rotacji dla odpoczynku, czy z tego, że po tylu dniach od katastrofy nie będzie szans nikogo więcej uratować.

Niestety, bardzo prawdopodobne jest, że po tylu dniach, przy takich warunkach atmosferycznych, przy tej skali zniszczeń, tego, w jaki sposób te budynki się zawalały, będzie trzeba podjąć decyzję o wstrzymaniu akcji poszukiwawczo-ratowniczej. Natomiast to jest zawsze decyzja, która należy do organów państwa dotkniętego tragedią. I taka z pewnością zostanie podjęta przez Turków w stosownym czasie. Będzie to sygnał dla poszczególnych grup o powrocie do swoich krajów. Na miejscu trwać będzie faza humanitarna pomocy - dystrybucji odzieży, leków, namiotów itd.

Wiemy, że Polska Ciężka Grupa Poszukiwawczo-Ratownicza złożona z 76 strażaków-ratowników z ośmioma psami została skierowana do Turcji. Ale ofiary trzęsienia ziemi są też w Syrii, w której toczy się wojna domowa.

Syria zwróciła się o pomoc międzynarodową. Jednak zgodnie z wytycznymi Organizacji Narodów Zjednoczonych, w strefie występowania konfliktów zbrojnych, gdzie poziom zagrożenia jest najwyższy, nie jest rekomendowany do prowadzenia działań poszukiwawczo-ratowniczych w ramach misji wsparcia międzynarodowego. Sam jestem ciekaw, jak ta kwestia zostanie rozwiązana, bo przecież region północnej Syrii również został dotknięty przez kataklizm.

Wcześniej pisaliśmy też:Trzęsienie ziemi w Turcji. "Walka o kolejne życia trwa". Pomorski strażak relacjonuje akcję ratunkową

Na misje w ramach międzynarodowego mechanizmu pomocy nie jadą amatorzy.

Nie jest to byle kto, począwszy od ogniwa, które robi typową pracę strażacką, ratowniczą, poprzez korpus średniego szczebla do najwyższego dowództwa. Podobało mi się pewne określenie, które doskonale opisuje tych, którzy biorą udział w zagranicznych misjach, ich podejście do tej roboty. Mówi ono, że strażacy muszą wiedzieć, kto dowodzi, kto jest zastępcą dowódcy i kto jest w zespole dowodzenia. Ich słuchają, realizują to, co zlecą. Natomiast nie liczy się to, co kto ma na pagonach. W takich operacjach mundurowa szarża przestaje mieć znaczenie. Jeśli zajdzie potrzeba to każdy chwyci za łopatę, młot, strzykawkę, butle do tlenoterapii i złapie za uchwyt deski ortopedycznej. Każdy musi umieć uruchomić agregat, wlać do niego paliwa, rozłożyć namiot, przygotować coś do jedzenia. Nie ma czasu na standardową podległość służbową, np. jestem wyższy stopniem, a pan ma niższy i proszę wykonać rozkaz. Nie, absolutnie. By działać w taki sposób wszyscy muszą być jednakowo wyszkoleni, a zespół dowodzenia takich szkoleń musi przejść najwięcej, m.in. kilkanaście sesji szkoleniowych w ramach unijnego Mechanizmu Ochrony Ludności, które są prowadzone dla służb strażackich w krajach Unii Europejskiej, a także szkolenia prowadzone przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Oczywiście są egzaminy państwowe dla przewodników psów i samych zwierząt. Nie wszyscy muszą być ratownikami medycznymi, ale znaczna większość jest a każdy ma przyswojoną kwestię kwalifikowanej pierwszej pomocy. Wachlarz kwalifikacji i wiedzy jest ogromny, ale proszę mi wierzyć, wszystko to może się w zagranicznej misji w rejonie dotkniętym katastrofą przydać. Pasuje mi określenie „self -sufficient” - ci ludzie są samowystarczalni. W codziennej służbie z tych wszystkich umiejętności się nie korzysta, ale już w tej najbardziej dynamicznej, jak najbardziej.

Unikając zbędnego patosu, liczy się dla tych ludzi poczucie misji? Idea?

Służbę można przeżyć na różne sposoby. Pracując w pododdziale bojowym, wyjeżdżając codziennie do zdarzeń, nurkować, być ratownikiem wysokościowym, ale też pracować dwadzieścia kilka lat za biurkiem. Natomiast należy docenić tych ludzi, którzy pracują ponad normę, tylko dlatego, że im się chce, że uważają to za ważną rzecz. I w takiej służbie nie ma ludzi z przypadku. Nikt nikomu nie będzie w stanie rozkazać: od dziś będziesz członkiem grupy poszukiwawczo- ratowniczej. Tego trzeba chcieć. I ci ludzie tacy są. Mają poczucie misji - chcą się poświęcać dla kraju, dla świata.

tekst alternatywny

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Tomasz Czyż: Ludzie, których wysłaliśmy do Turcji, mają poczucie misji - Dziennik Bałtycki

Wróć na pomorskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto