Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Urodziłam się w Danzig

Jarosław Zalesiński
Fot. Robert Kwiatek
Fot. Robert Kwiatek
Kiedy mija dom pod dwójką, przeskakuje przez znane na pamięć kałuże. Przed wojną był tu skład Tomaczkowskich. Węgiel, opał, kartofle. Wozy wyrobiły przy wjeździe doły i tak już zostało.

Kiedy mija dom pod dwójką, przeskakuje przez znane na pamięć kałuże. Przed wojną był tu skład Tomaczkowskich. Węgiel, opał, kartofle. Wozy wyrobiły przy wjeździe doły i tak już zostało. Zaraz po wojnie Tomaczkowscy wyjechali do Niemiec. Potem kocie łby zalano asfaltem. Ale po jakimś czasie doły wylazły w tych samych miejscach.

Wszystko się zmieniło przy Scharmerstrasse, zaczynając od nazwy, bo to teraz ulica Bolesława Prusa, a to jedno nie. Tylko przeskakiwać przez kałuże jest jej trudniej niż wtedy, kiedy była paroletnią dziewczynką.

Klemens i Franciszka

Rząd jednakowych domków, jednopiętrowych, z maleńkimi ogródkami przed wejściem i z małymi pokoikami na poddaszu. Te pokoje na poddaszu miały być dla dzieci. Domy pobudowała katolicka parafia i w 1928 roku dała w gdańskich gazetach ogłoszenie, że mogą się tu sprowadzać katolickie rodziny, z dziećmi. Dlatego przy Scharmerstrasse nie było ani ewangelików, ani żydów. – O Wiśniewskiej plotkowali, że się przechrzciła, ale czego to ludzie nie gadają w plotkach – zastrzega się pani Eryka.
W Gdańsku przed wojną jak ktoś był ewangelikiem, o tym można było myśleć, że to Niemiec. Z katolikami nie było tak prosto. Przy Scharmerstrasse polskich rodzin mieszkało, zaraz: Szymkowscy, Wiśniewscy, Niemczykowie, Kreftowie – cztery czy pięć. Ale kto był Polakiem, kto Niemcem, nie było ważne. Polka przyjaźniła się z Niemką i odwrotnie, jak tam kto kogo lubił. Tylko Niemki z bloków, kawałek od Scharmerstrasse, trzymały ze sobą. Żony oficerów, miały się za coś lepszego.

- To był raj na ziemi – rozmarza się pani Eryka. – Raj na ziemi. Tu wszyscy byli swoi.
Rodzice pani Eryki byli Polakami, bo ojciec zwrócił się do gdańskiego Senatu o polskie obywatelstwo. Takie było prawo, że można było sobie wybrać niemieckie, gdańskie albo polskie. Klemens Deyna chciał zmienić z niemieckiego na polskie, bo się zakochał. Franciszkę poznał na potańcówce u Würtzów, w podgdańskich Kokoszkach. Franciszka przyjechała w te okolice spod Grudziądza. Z kolei Klemens mieszkał w Gdańsku, bo tu zjechała jego matka, z domu von Leszczyński, z tych von Leszczyńskich, którzy mieszkali pod Pelplinem. Wróciła w rodzinne strony, po tym jak wyszła za mąż za niejakiego Deynę, gdańszczanina, któremu odnajmowała pokój w Duisburgu. Co Deynę rzuciło do Duisburga, dokładnie nie wiadomo, pewnie szukał pracy. Von Leszczyński była już wtedy podwójną wdową, z trójką dzieci, więc oświadczyny Deyny były dla niej wybawieniem. I tak to babka von Leszczyński wróciła na Pomorze, a Klemens poznał na potańcówce u Würtzów Franciszkę. Ślub wzięli w 1930 roku, w katedrze oliwskiej.

Niech żyje Polska

Jeszcze zanim przyszła na świat pani Eryka, Klemensa postanowili, jako obywatela Polski, przeszkolić w polskiej walecznej armii. Dostał powołanie do jednostki, stacjonującej pod Grudziądzem. Takich jak on uzbierali cała kompanię. Takich jak on, to znaczy Polaków, którzy po polsku ni w ząb. Cyrk zaczął się od pierwszych szkoleń z musztry. Sierżant Ajdukiewicz darł się: Na wprost marsz! A kompania skręcała na przykład w lewo. Może i specjalnie, bo pewnie każdemu pilniej było do żon i narzeczonych, niż do sierżanta Ajdukiewicza.

– Ponoć tę kompanię po trzech miesiącach rozwiązali – wspomina pani Eryka.
Polskiego ojciec Klemens nie nauczył się porządnie do końca życia. W domu długo było tak, że rodzice przechodzili na polski tylko wtedy, gdy nie chcieli, by Eryka rozumiała, o czym rozmawiają. Ojciec nie mówił, ale rozumiał, więc słuchał. Franciszka z Klemensem nie wiedzieli, że Eryka wycwaniła się i dzięki rozmowom z dzieciakami z polskiej ochronki dobrze już łapała, o co w tej mowie chodzi.
Z rodzicami było tak, jak to zazwyczaj w małżeństwie bywa, czyli właśnie żona mówiła, a mąż słuchał. W jednym tylko buntował się i stawiał na swoim: kiedy, już w latach 70., Franciszka łzami i groźbami nakłaniała go, by wyjechać do Niemiec. Tu się nie da żyć – płakała. Niech żyje Polska – wściekły odkrzykiwał tylko ojciec i szedł zamknąć się do pokoiku na górze.
- To krzyczał po polsku czy niemiecku?
- To akurat po polsku.
- Co go ugryzło? Nie był tak naprawdę Niemcem? A tu się nie dawało wtedy żyć.
- No, zakochał się.
- W Polce? – upewniam się.
- Nie. W Polsce – załamuje ręce pani Eryka.

Od września do marca

Ten raj na ziemi trwał do września 1939 roku. Stocznia Schichaua, w której pracował ojciec, wszystkich utrzymywała. Gdański gulden stał mocno, na tyle mocno w stosunku do polskiej waluty, że rodzicom opłacało się pobudować jeszcze dwa domy. W Gdyni, bo w Gdańsku Polakom by na to nie zezwolono. Jeden z tych domów rozleciał się, trafiony bombą we wrześniu. Drugi – pani Eryka dziś nawet nie wie, gdzie stał. Gdzieś na Grabówku.
Strzałów pancernika Schleiswig Holstein sześcioletnia Eryka nie słyszała. Zbudziły ją dopiero o 6 rano kościelne dzwony i syreny strażackie. I mama, która szarpała ją: coś się dzieje, coś się dzieje, wstawaj. Ubrały się szybko, mama postanowiła pójść do babki von Leszczyński, która mieszkała przy obecnej ulicy Lendziona. Ojciec zdążył już uciec, z grupą podobnych mu Polaków, do lasu, na wszelki wypadek. Przeszły przez most, szły w stronę Lendziona i wtedy Eryka zobaczyła ten samochód, odkryty, w którym wieziono jakiegoś księdza. Czy to był ksiądz Komorowski? Z okien wychylały się Niemki, w szlafrokach i papilotach, do wczoraj uprzejme sąsiadki. Wymachiwały pięściami, wykrzykiwały: „Bój dem Polak! „Bój dem Polak!"

Babcia von Leszczyński, jak je zobaczyła w drzwiach, też zaczęła krzyczeć: Wszystko przez ciebie! – wsiadła na Franciszkę. – Zrobiłaś z niego Polaka. To teraz masz!
Kiedy wróciły do domu, mama się rozpłakała.
Po kilku dniach – ojciec jeszcze nie wrócił z lasu – zastukała sąsiadka, Ordowska, Kaszubka.
– Pani Deynowa, zróbcie coś, wiem, że jesteście na czarnej liście, będą was gdzieś wywozić. Skończyło się tak, że to Ordowska z mężem poszli do administracji i zaręczyli, że Deynowie nie udzielali się politycznie. Ordowska zmieniła szybko nazwisko na Ortmann. Ordowskiego, czyli Ortmanna, wcielili potem do armii, nie wrócił z frontu. Grabowscy zostali Grabertami. Deynów chcieli przerobić na Deynertów, dopiero jak im przyznali trzecią grupę narodowościową. Ale ojciec powiedział, że po jego trupie. - Ja się nazwiska nie wstydzę.
Klemensa najpierw przymusowo pracował w gospodarstwie rolnym, potem ściągnięto go z powrotem do Gdańska i zatrudniono do sprzątania. Chodził z miotłą, zamiatał ulice, zapamiętała swego ojca pani Eryka.

Od klęski pod Stalingradem ojcu poprawiło się, bo każdy mężczyzna zaczął być w cenie. Przyznano im trzecią grupę narodowościową, ojciec z czasem wrócił do pracy w stoczni Schichaua. Zmobilizowano go w marcu 45 roku, ale był tak kiepskiego zdrowia, że zamiast walczyć z Rosjanami i braćmi Polakami, kopał tyko rowy przeciwczołgowe. Z ostatnimi uciekinierami wypłynął do Lubeki. Jakoś go po drodze oszczędziły sowieckie torpedy. Kiedy w grudniu 45 roku alianci zwolnili go z obozu jenieckiego, postanowił wracać do swojej Polski, choć jej języka nadal sobie nie przyswoił. Kiedy stanął w drzwiach domu przy ulicy Bolesława Prusa, Franciszka leżała ciężko chora na tyfus. On sam zachorował na wodną puchlinę, był cały opuchnięty.
– Herr Deyna, jak pan wygląda – użaliła się nad nim sąsiadka.

Łuny

Wcześniej pani Eryka i matka przeżyły wejście Sowietów. Domy przy Scharmerstrasse zostały przekopane ciasnymi przejściami, na rogu stanął czołg z lufą w stronę mostu, ale Sowieci przyszli od strony lotniska.
– Znienawidziłam ich – przyznaje pani Eryka. Dzieci akurat nie ruszali, ale pani Eryka miała wtedy już 11 lat, więc raz pijany sołdat napadł na nią i próbował zgwałcić. Mama narobiła krzyku, wpadł jakiś oficer, przystawił sołdatowi pistolet do głowy. Podziałało.
Zbiorowe gwałty i pożary – tak wyglądał marzec 45 roku w Gdańsku. W nocy od strony Głównego Miasta całe niebo obejmowała bura łuna. W kwietniu któregoś dnia ni stad ni zowąd zaczęły się też palić, podpalone pewnie dla zabawy, te bloki, w których mieszkały żony oficerów. Raz pani Eryka była świadkiem innej zabawy. Najpierw z domów przy Scharmerstrasse, a dokładniej – z solidnych gdańskich szaf, poznikały lustra. Jakby je wiatr wywiał. Wieczorem Rosjanki urządziły sobie bal. W jednym z domów dwa pokoje obstawiły lustrami i tańczyły między nimi w zarekwirowanych, długich do ziemi nocnych koszulach niemieckich gospodyń.

Bose Antki i wilniucy

Niedługo potem poznikały też szafy. Sowieci takich rzeczy nie szabrowali, bo szli na Berlin. Zbierali tylko, jak wiadomo, namiętnie zegarki. Oficerowie wiązali je sobie jeden obok drugiego sznurkami na przedramionach, no bo paski były za krótkie. Szabrowali Polacy. Nie Kresowiacy, bo ci przyjeżdżali tu później, już na stałe, więc szanowali to, co zastali. A zastali nie tak wiele, bo wcześniej szabrowały bose Antki, Polaczki z Łodzi i Warszawy. Poznać ich można było z daleka, po wyświeconych marynarkach z przykrótkimi rękawami. Szabrowali, ile wlezie. Uważali, że wszystko im się teraz należy.
To od bosych Antków pani Eryka po raz pierwszy usłyszała słowa, które słyszała przez następnych paręnaście lat: Szwaby, Kaszubi, Krzyżacy.

Gdańszczanka z Danzig

Ojciec najął się najpierw w jakimś warsztacie ślusarskim, ale kiedy raz spotkał Mullera i paru jeszcze kumpli z Schichaua, namówili go, żeby wrócił do pracy w stoczni. Pracował jako technolog, więc do zestawień i liczb polski nie był mu tak bardzo potrzebny. Dopiero kiedy miał zdawać okresowe egzaminy z BHP, przychodził do pani Eryki, żeby mu pomogła napisać odpowiedzi.
Muller w 1953 roku wyjechał do Niemiec. Z Scharmerstrasse wyjechali w końcu praktycznie wszyscy przedwojenni sąsiedzi. A ojciec uparł się i wyjechać nie chciał. Piął się powoluteńku po szczeblach zawodowej kariery, uzbierał nawet kilka Krzyży Zasługi. Wjechał dopiero w 1983 roku roku. Zdążył pochować Franciszkę, a cała rodzina była już w Niemczech. Pani Eryka także. Przyjechał do niej dopiero wtedy, gdy mu zaprzysięgła, że pochowa go w Gdańsku. Leży teraz razem z Franciszką.
Pani Eryka wyjechała pół roku przed ojcem, na pogrzeb rodzinny, i już nie wróciła. Przez trzy i pół roku nie chcieli z tego powodu puścić do Niemiec jej męża. Słał listy: jak się zrzekniesz obywatelstwa, będzie łatwiej. Jako urodzona w 1933 roku w Danzig dostała od ręki obywatelstwo niemieckie. W końcu poszła do polskiego konsulatu i zaczęła wypisywać odpowiedni kwestionariusz. W miejscu urodzenia wpisała Danzig. Kazali jej poprawić na Gdańsk.
– Ale ja urodziłam się w Danzig – zaczęła protestować.
Nie mogła się z urzędnikami dogadać, więc w końcu została Polką. A męża po jakimś czasie i tak puścili, na zasadzie łączenia rodzin. Tylko że to on, choć Polak, musiał zrzec się polskiego obywatelstwa.
- A pani jest Polką czy Niemką?
- Ani Polką, ani Niemką. Gdańszczanką.
- Niemką nigdy nie będę – dopowiada. – Niemcy to Niemcy, z nimi trzeba ostrożnie. Jak Hitler wszedł do Gdańska, widziałam, jacy się zrobili. Oni są najważniejsi, ponad wszystkim.

Pechowa trzynastka

W Niemczech mieszka w małym, schludnym miasteczku. Spokojna, schludna cisza. Przyzwoita renta. Tu miałaby najwyżej półtora tys. zł. Jak za to normalnie żyć? Ale na Bolesława Prusa stale przyjeżdża, na kilka miesięcy. Zanim wyjechali, uporządkowali sprawy własności domu, więc nie ma z tym problemu. Inaczej z Kreftami. Jak wyjechali na początku lat 50., kierownik z administracji próbował położyć rękę na ich domu i coś zachachmęcił w papierach. Nawet go za to zamknęli, ale bałagan w papierach został. Ostatnio, jak przyjechała Anusia, z Würtzburga, pani Eryka próbowała nawet pomóc jej w sądach. Przychodzili lokatorzy spod trzynastki, mówili: proszę pani, a z nami co teraz będzie? Ale sprawy okazały się tak zagmatwane, że Anusia machnęła w końcu ręką.
- I nie będzie dochodzić swego?
- Anusia? A gdzie tam.
- A jej dzieci?
- A to już nie wiem.
W małym schludnym miasteczku, w którym mieszka pani Eryka, jest też mały, schludny cmentarz. Ale pani Eryka nie wyobraża sobie, żeby miała leżeć gdzie indziej, niż w Gdańsku.
- Dlaczego właściwie? – odważam się zapytać.
- Tu są rodzice. A poza tym – zamyśla się długą chwilę – ja też się chyba zakochałam…
I załamuje ręce tak samo, jak nad swoim ojcem Klemensem.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto