Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wyłączając gole obcokrajowców, Lechia Gdańsk byłaby na podium. Do natychmiastowej poprawy gra w drugich połowach

Tomasz Galiński
Tomasz Galiński
Karolina Misztal
Mówi się, że statystyki często kłamią i nie oddają w pełni tego, co dzieje się na piłkarskim boisku. I nie do końca można się z tym zgodzić. Kiedy Lechia Gdańsk miała największy problem? Gdy traciła gola jako pierwsza. Z kolei, gdy jako pierwsza strzelała, to nie przegrała ani jednego meczu. Natomiast zauważalny gołym okiem był regres w grze obronnej w drugich połowach.

Na początek jednak skupmy się na tym kto oczarował, a kto zawiódł oczekiwania.

Pozytywnie zaskoczył Jakub Kałuziński, który zanotował znaczną zwyżkę formy w końcówce sezonu i udowodnił, że może grać w pierwszym zespole Lechii nie tylko ze względu na przepis o młodzieżowcu. W przekroju całego sezonu nie można mieć pretensji do Dusana Kuciaka, choć w paru meczach przytrafiły mu się mniejsze lub większe wpadki. Słowak należał jednak do absolutnej czołówki bramkarzy w lidze. Podobnie jak Michał Nalepa na swojej pozycji. Gra z mającym wahania formy Mario Malocą nie należy do najprostszych, natomiast Nalepa po raz kolejny pokazał, że po zakończeniu kariery piłkarskiej spokojnie może zatrudnić się jako np. ratownik. Swój pierwszy sezon w Polsce do udanych może zaliczyć Ilkay Durmus, chociaż pod koniec nieco przygasł. Czy w tym gronie powinni znaleźć się Flavio Paixao i Łukasz Zwoliński? Pewnie tak, natomiast akurat w ich przypadku spodziewaliśmy się dwucyfrowej zdobyczy bramkowej.

Kto grał poniżej oczekiwań? Przede wszystkim Christian Clemens. Strzelił wprawdzie jednego gola, natomiast w większości spotkań był kompletnie niewidoczny. Od piłkarza z przeszłością w Bundeslidze oczekujemy zdecydowanie więcej. I to nawet mając na uwadze, że przed przyjściem do Lechii przez dłuższy czas nie grał w piłkę. Gdyby formę z treningów na mecze przekładał Marco Terrazzino, Lechia miałaby pewnie o kilka punktów więcej. A z tym bywało różnie i przy nazwisku Niemca również trzeba postawić znak zapytania. Bardzo słabo jesienią prezentował się Mateusz Żukowski i sam fakt, że udało się go sprzedać do ligi szkockiej należy oceniać jako majstersztyk. Skoro jesteśmy przy młodzieży, to bardzo rzadko szanse otrzymywał Jan Biegański, a przecież przychodził do Lechii jako wielki talent. Tymczasem kompletnie przepadł i jego rozwój mocno wyhamował. Słusznie nie przedłużono natomiast kontraktu z Tomaszem Makowskim, który grywał w zasadzie tylko w czwartoligowych rezerwach. On też znalazł się na życiowym zakręcie.

Nie można pozytywnie ocenić wspomnianego Malocy, a także Kristersa Tobersa. To były zapalniki, tykające bomby. O ile po stosunkowo młodym Tobersie można się było spodziewać wahań formy, o tyle postawa Malocy w niektórych meczach była trudna do wytłumaczenia. Widzieliśmy natomiast duże braki w koncentracji, proste błędy techniczne, które prowadziły do utraty goli.

Na koniec tej wyliczanki dwa nazwiska. Pierwsze to Egzon Kryeziu, który nie wnosi absolutnie nic do zespołu i w sumie nie do końca wiadomo jaką ma pełnić rolę w Lechii. Nie gra dobrze ani do przodu, ani do tyłu. Mając w kadrze Jana Biegańskiego i bardzo młodego Tomasza Neugebauera, chyba lepiej stawiać na nich niż kolejnego obcokrajowca bez większych perspektyw. Drugim zawodnikiem nie do końca odgadnionym jest David Stec. Lechia potrzebowała prawego obrońcy, pozyskano Steca i ten w zasadzie nie grał. A kiedy już dostawał szansę, to trudno powiedzieć, by umiał je wykorzystać.

Statystyki nie kłamią - regres widoczny po 45. minucie

Teraz garść statystyk, które czasem potrafią sporo powiedzieć o danej drużynie.

Kiedy Lechia była najgroźniejsza? To z pewnością dobry materiał poglądowy, dzięki któremu można wyciągnąć odpowiednie wnioski. Biało-zieloni strzelili w sezonie 2021/22 52 gole, co było piątym wynikiem w lidze (poza TOP 3 więcej bramek zdobył też Górnik Zabrze). Natomiast skupmy się na faktach. Są zespoły, które grały lepiej w pierwszej połowie, część lepiej spisywała się w drugiej. I gdyby oprzeć się tylko na wrażeniu, można by wrzucić Lechię do tego pierwszego worka. Ale co mówią statystyki? Lechia strzeliła 27 goli w pierwszej połowie i 25 w drugiej, więc statystycznie była to dość wyrównana rywalizacja. Co ciekawe, gdańszczanie są najlepszym zespołem w grze po dziewięćdziesiątej minucie. W doliczonym czasie strzelili siedem goli, co jest zdecydowanie najlepszym wynikiem.

Ale żeby nie było tak kolorowo, trener Tomasz Kaczmarek będzie musiał w trakcie letniej przerwy solidnie popracować z zespołem w kontekście gry obronnej, zwłaszcza w drugich połowach. Ileż razy było tak, że Lechia była na komfortowym prowadzeniu, wydawało się, że kontroluje wydarzenia na boisku, a po przerwie jakby na boisko wychodziła inna drużyna. To ma odzwierciedlenie w statystykach. W pierwszych połowach Lechia straciła 15 goli, w drugich aż 24. I zazwyczaj działo się to po prostych błędach indywidualnych. Jesienią niekoniecznie dobrze wyglądał Mateusz Żukowski, na wiosnę zaś parę pomyłek było autorstwa Mario Malocy.

Tu warto się na moment zatrzymać. Jest jedna rzecz, która była na odpowiednim poziomie. Jeśli Lechia strzeliła gola jako pierwsza, to nie przegrywała. Zdarzyło się tak dwadzieścia razy i biało-zieloni wygrali czternastokrotnie, a sześć razy remisowali. Natomiast zdecydowanie gorzej wygląda to w sytuacji, gdy Lechia traci gola jako pierwsza. Wtedy bardzo trudno jest się jej podnieść. Działo się tak w trzynastu meczach - tylko dwa razy udało się wygrać, dwukrotnie był remis i aż dziewięć razy takie mecze kończyły się przegraną.

Król strzelców, gdyby nie karne

Wróćmy jednak na moment do tych przyjemniejszych zagadnień w przypadku Lechii. Dziesięć goli strzelił Flavio Paixao, dzięki czemu trafił do "Klubu 100" w polskiej lidze, ale najlepszym strzelcem biało-zielonych w minionym sezonie był Łukasz Zwoliński. Pewnie gdyby był skuteczniejszy, to bez problemu sięgnąłby po koronę króla strzelców. Zmarnował jednak zdecydowanie zbyt wiele sytuacji. Choć ten wynik mógł być jeszcze lepszy, gdyby Zwoliński podchodził do rzutów karnych. To znaczy, podszedł raz, we Wrocławiu i go nie wykorzystał, natomiast nie można z góry zakładać, że byłoby tak za każdym razem.

Niemniej, odliczając rzuty karne u czołowych strzelców w PKO Ekstraklasie, na pierwszym miejscu byliby Zwoliński, Mikael Ishak i Joao Amaral. Wszyscy zdobyli po czternaście bramek, gdyby nie liczyć rzutów karnych. Ivi Lopez miałby nie dwadzieścia, a czternaście, z kolei Karol Angielski nie osiemnaście, a dziesięć.

*

Ciekawą statystykę można znaleźć na portalu "Ekstrastats.pl". Chodzi tu o gole Polaków w danej drużynie i późniejszy kształt tabeli. Tu zmiany byłyby diametralne. Lech Poznań spadłby na odległe ósme miejsce, a Raków Częstochowa na piąte. Lechia natomiast znalazłaby się na najniższym stopniu podium, z kolei mistrzem byłaby Pogoń Szczecin. Co ciekawe, Lechia jest jedynym obok Legii Warszawa zespołem, którego bilans punktowy nie zmieniłby się choćby o jeden. Dla kontrastu - Stal Mielec miałaby +17, Raków -20, Lech -28.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wyłączając gole obcokrajowców, Lechia Gdańsk byłaby na podium. Do natychmiastowej poprawy gra w drugich połowach - Dziennik Bałtycki

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto