Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Piętnastoletni Kuba Stępniak uratował konie z transportów śmierci

Gabriela Pewińska
Fot. Grzegorz Mehring
Fot. Grzegorz Mehring
Konina ma lekko słodkawy smak. Ciemnobordowe, cieńsze niż kartka papieru plastry można kupić w każdym włoskim sklepie. To tamtejszy specjał. Koń rolnika ze Starachowic miał szczęście.

Konina ma lekko słodkawy smak. Ciemnobordowe, cieńsze niż kartka papieru plastry można kupić w każdym włoskim sklepie. To tamtejszy specjał. Koń rolnika ze Starachowic miał szczęście. Zamiast na porcelanowy, włoski talerz Baśka trafi do poznańskiej stadniny, gdzie do końca swoich dni będzie skubać koniczynę.

Targ koni w Bodzentynie w Kieleckiem. Jeszcze ciemno. Piąta rano. Potworny mróz. W kolejce na plac czekają tiry, ciężarówki, okryte plandekami wozy. W tym posiekanym światłami samochodów mroku słychać tylko niecierpliwe parskanie i raz po raz zdławione niepokojem rżenie. Wiedzą?
Kuba Stępniak - piętnastolatek z Gdańska przyjechał do Bodzentynia ratować konie. W drodze chłopak zapytał mnie:
- Słyszała pani jak koń płacze? One tam płaczą jak ludzie...
Bramę otworzyli o szóstej. Wyładunek trwa błyskawicznie. Po chwili na placu jest chyba więcej koni jak ludzi. Setka? Dwie? I źrebaki, i dorosłe sztuki. Kare i siwki. Diabliste ogiery i spokojne zimnokrwiste. Niektóre stoją okryte kraciastymi derkami. Ale ta klacz nie. Jest źrebna, zasmarkana. Stara jak świat. Gospodarz, który ją tu przyprowadził liczy na niezły zysk. Podobnie jak ta kobieta, co przywiozła na sprzedaż karego grubasa. Mówi, że jak grubasa sprzeda będzie miała trzy miesiące spokojnego życia.

Różni ludzie przyjeżdżają na ten targ. Są tacy, którzy z handlu końmi żyją. Albo ci, którym ten koń może pomóc przetrwać. Jeden mówi, że gdy konia sprzeda, to tak, jakby go zjadł. Bo za to wyżywi rodzinę przez kilka dobrych miesięcy. Ale koniny by nie tknął, bo Polacy koniny nie lubią.
Dla Polaka koń to symbol ojczyzny, walki, historii, wolności. Ale, widać, rodacy kochają tylko piękne konie.
- Mnie jest wszystko jedno, co się z moim koniem stanie, bo ja nie mam z czego żyć! - tłumaczy jeden z gospodarzy. - Czy on trafi do włoskiej rzeźni czy w ręce obrońców praw zwierząt, bylebym miał pieniądze! Mój ojciec, jak sprzedawał swojego pierwszego konia na rzeź, płakał przez trzy dni. Ale ja już nie płaczę. Bieda wyleczyła mnie z sentymentów. Koń mi jest w gospodarstwie niepotrzebny. A jego utrzymanie kosztuje. Jeśli na siebie nie zarobi, to ja go muszę sprzedać. Przecież nie posadzę go na kanapie, by oglądał telewizję. Koń to jest koń.

Kiedy Kuba Stępniak wraz z dziennikarzami pojawił się na placu, zawrzało. Policjanci mówią, że gdyby nie fakt, iż tego dnia było tu o wiele mniej handlarzy niż zwykle, to kto wie, jakby się skończyła wizyta piętnastolatka.
- Przydałyby ci się synu tęgie baty - wrzeszczał nań jeden z gospodarzy. - Bo nie wiesz, co robisz! Chcesz zniszczyć ten handel, a nas wyżywisz?
Inni mówią, że dopóki ludzie będą jeść mięso, to handel zwierzętami rzeźnymi będzie kwitł w Polsce zawsze. A przeciw będą zawsze tylko ci, którzy mają co do gęby włożyć.
- Włochom jest wszystko jedno - twierdzą handlarze. - Jeśli obrońcy praw zwierząt zakażą handlowania końmi w Polsce, to oni będą je wozić z Hiszpanii, Rumunii, z Węgier...
Za źrebię Włoch może zapłacić i sześć tysięcy złotych.
Ile uda się za to przeżyć?
- Zależy... - śmieją się gospodarze. - Jak dobry pijak, to przepuści w jeden dzień...
- Jeśli Włoch płaci, to dlaczego ja mam mu konia nie sprzedać - zastanawia się handlarz bez zęba. - Skoro tam, w rządzie siedzą i tylko myślą, żeby chłopu zabrać? Za mleko pieniędzy nie ma, za świnie nie ma, jeszcze za to źrebię można parę groszy wziąć... Jak ten chłopak da mi chociaż tyle samo, co Włoch, to przecież ja mu mojego konia oddam z otwartymi rękami!

Włoski, mówiący łamaną polszczyzną, handlarz pojawił się tego dnia na bodzentyńskim targu, żeby sprawdzić, czy Kuba, który zapowiedział w radiu, że kupi dziś trzydzieści koni, rzeczywiście to zrobi. Chodził za chłopakiem, niczym obserwator ONZ, a za nim rozwścieczeni na piętnastolatka rolnicy.
Od lat raporty światowych organizacji ochrony praw zwierząt informują, że każdego roku kilkadziesiąt tysięcy polskich koni zostaje zarżniętych na mięso we włoskich i francuskich rzeźniach. Zanim do rzeźni trafią, czeka je często kilkudziesięciogodzinna podróż. W tak ciężkich warunkach, że niektóre z nich trafiają na miejsce martwe. W przepełnionych ciężarówkach, bez wody, zmęczone, często tracą równowagę i upadają. Niektóre jeszcze próbują się ratować, inne zbyt słabe, by wstać, zostają poranione lub stratowane przez współtowarzyszy ich ostatniej drogi. Obrońcy praw zwierząt tłumaczą, że handlarzom zależy na tym, by dojechały na miejsce w złym stanie. Ponoć gorszy stan zwierzęcia, to mniejsze cło na granicy. Ale Włoch śmieje się:
- Gdyby tak było, to woziłoby się je przez granicę w częściach...

Ojciec Kuby wraz z zaprzyjaźnionymi hodowcami oglądają konie. Mają 30 tysięcy złotych. To pieniądze uzyskane z koncertów na rzecz zwierząt, które odbyły się w sopockiej operze leśnej. Za chwilę kupią. Dziesięć. Właśnie ważą się losy Baśki.
Stoi spokojnie. Optymistka. Ma nadzieję. Ale zapytali o cenę i odeszli. Chcą uratować jak najwięcej, a właściciel Baśki zaśpiewał za nią ponad dwa tysiące. Wrócą jednak za chwilę. I kupią. A Baśka jest piękna. Ma boską grzywę i wyraziste oczy. Ktoś kiedyś powiedział, że w oczach konia jest całe jego życie. W tych Baśki jest ciepła stajnia, siano, łąka za stodołą.
Udało się. Klacz będzie żyć.

Prowadzą ją do wozu, gdzie czekają już inne uratowane. Tam w otoczeniu dziennikarzy i rolników Kuba podpisuje umowę. Za chwilę wręczy handlarzowi ze Starachowic pieniądze. Wozy są dwa. W tym na lewo stoją konie, które pojadą do ośrodków hipoterapeutycznych. W tych na prawo te, które pojadą do bazy. Baza mieści się tuż przy zachodniej granicy. To ostatni postój przed długą drogą na Sardynię. Dziwna rzecz. One czują, co z nimi będzie. Te z wozu na lewo są spokojne, ni drgną. Te z hangaru po prawej nie dają się wciągnąć do środka. Musi się z nimi borykać kilku silnych mężczyzn.

Jasny z długą grzywą nie poddaje się. Choć udało się ludziom wciągnąć go do środka, urywa się z uprzęży i biegnie w tłum. Miota się. Mężczyźni zataczają koło, by go złapać. Krzyczą. Konie z wozu szaleją. Kopytami walą w zardzewiałe blachy przyczepy. Jasnemu udaje się przebiec na tyły samochodu, ale tam stoi drugi wóz. Musi zawrócić. Zdesperowany dobrowolnie wbiega na podest wozu, z którego uciekł, ale jednak nie. Próbuje ratować się raz jeszcze. Wtedy go łapią. I koniec. Trzask zamykanej zasuwy. Trafi do rzeźni za granicą. Tam, nim poderżnie mu się gardło zostanie ogłuszony. Bywa, że przy pomocy pistoletu, którym w czoło zwierzęcia wstrzela się metalowy bolec. Jeśli będzie miał szczęście, nie poczuje nic. Jeśli zrobią to niekompetentnie, może obudzić się w najgorszym momencie. Albo być w kolejce do śmierci jednym z ostatnich i zobaczy, jak leje się krew z gardeł setek innych.
Za tydzień następny targ.

od 12 lat
Wideo

echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto