Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rzeka jak grób. Krzyż i fragment czołgu. Zapomniana historia z czasów stanu wojennego

Redakcja
W 1993 roku w miejscu tragedii czterech młodych czołgistów stanął krzyż, z tablicą zawierającą ich nazwiska. Miejscowi każdej rocznicy katastrofy przynosili kwiaty i zapalali znicze. Dziś w tym miejscu przebiega trasa szybkiego ruchu S7. Krzyż został przeniesiony w inne miejsce.
W 1993 roku w miejscu tragedii czterech młodych czołgistów stanął krzyż, z tablicą zawierającą ich nazwiska. Miejscowi każdej rocznicy katastrofy przynosili kwiaty i zapalali znicze. Dziś w tym miejscu przebiega trasa szybkiego ruchu S7. Krzyż został przeniesiony w inne miejsce. Tomasz Chudzyński
Wspominano o poślizgu, zerwanej gąsienicy, błędzie kierowcy wozu... Ta sprawa nigdy nie była przedmiotem oficjalnego, jawnego postępowania. Do 1989 r. wojsko o tej tragedii milczało. Śmierć czterech młodych poborowych w lodowatych wodach rzeki Linawa pod Nowym Dworem Gdańskim była jednak częścią lokalnej, społecznej świadomości. Najpierw szeptanej, potem jak najbardziej oficjalnej.

Przy dużym krzyżu jest fragment czołgowej gąsienicy. Na tabliczce przy krzyżu widnieją cztery nazwiska wraz ze stopniami wojskowymi - ppor. Marian Pudlak, sierż. Henryk Kosno, sierż. Władysław Stankiewicz i sierż. Roman Tofiluk. Wszyscy zostali awansowani pośmiertnie, już w czasach wolnej Polski. 16 grudnia 1981 roku, kiedy ich czołg spadał wieżą w dół z mostu do zamarzniętej, głębokiej na cztery metry rzeki, byli w większości 19-letnimi poborowymi, w stopniu szeregowego, po niezbyt długim przeszkoleniu. Najstarszy był Marian Pudlak – do wojska trafił po studiach – obowiązkowo (absolwenci uczelni służyli wówczas jako podchorążowie). Wraz z żoną byli wówczas młodymi rodzicami. Ich córka miała wówczas trzy miesiące.

To była bezsensowna śmierć

Sopocianin Piotr Bebak służył w tej samej jednostce, w której była załoga, którą dowodził Marian Pudlak.

- Ukończyłem Akademię Wychowania Fizycznego, i jak każdy w tamtych czasach, musiałem odbyć służbę wojskową – opowiadał „Dziennikowi Bałtyckiemu” Piotr Bebak. - Dostałem przydział do jednostki pancernej w Elblągu. Nie bardzo mi się uśmiechała ta służba, ale innego wyjścia nie było. Doskonale pamiętam Mariana Pudlaka, który, podobnie jak ja, został dowódcą czołgu. W koszarach byliśmy zakwaterowani na jednym piętrze, w sąsiadujących salach. Często rozmawialiśmy. Dokładnie w dniu wybuchu stanu wojennego pożyczył ode mnie kartę pocztową. Wysłał swojej żonie list z prośbą, by się o niego nie martwiła. Ledwo co zostali rodzicami, mieli 3 miesięczne dziecko. Szkoda wszystkich tych chłopaków. To była bezsensowna śmierć. 

Jak twierdzi Piotr Bebak, mimo że ówczesna propaganda podkreślała wielką potęgę armii, wyszkolenie załóg wozów bojowych stało na niskim poziomie.

- Właściwie większość dowódców czołgów to byli chłopcy ledwo co po studiach, żaden nie wiązał swojej przyszłości z armią - mówił nasz rozmówca. - Ćwiczyliśmy na tych czołgach tyle co nic. Więcej było zajęć propagandowych. Nasze załogi stanowili chłopcy w wieku 19 lat, często niewykształceni technicznie, z biednych rodzin, którzy w tamtych czasach praktycznie nie mieli do czynienia z żadnymi maszynami.

Palec ze spustu

Trzeciego dnia stanu wojennego, ówczesny I Warszawski Pułk Czołgów im. Bohaterów Westerplatte w Elblągu, rozpoczął przemieszczanie do Gdańska z rozkazem wsparcia operacji wprowadzania stanu wojennego w „kolebce Solidarności”. To kilkadziesiąt pojazdów – czołgów T-55, ciężarówek, samochodów terenowych...

Piotr Bebak wspominał, że stan wozów pozostawiał wiele do życzenia. Z jego relacji wynikało, że rozkaz dotyczący przesunięcia sił pancernych z Elbląga do Gdańska miał wejść w życie już 13 grudnia. Jednak ze względu na to, że większości maszyn nie dało się uruchomić, kolumna mogła wyruszyć dopiero trzy dni później.

- Pamiętam, że oficerowie zawodowi bardzo się cieszyli tym zadaniem - wspominał Bebak. - Większość powtarzała, że wreszcie coś będzie się działo, będą mogli wypróbować sprzęt i ludzi w akcji. Młodym poborowym "kładli" do głów opowieści o "terrorystach z Solidarności". Sugerowano, że dojdzie do prawdziwej walki, że były informacje o tym, że Solidarność zabijała wziętych do niewoli żołnierzy. Byłem przerażony, kiedy słyszałem te opowieści. Pochodziłem z Trójmiasta, wiedziałem, że to wszystko kłamstwa. Kiedy ładowano broń ostrą amunicją zakazałem swoim podwładnym zbliżania palców do spustu. Wyjaśniłem, że nie będzie żadnych walk i mamy rozkaz spacyfikować porządnych ludzi, cywili.

Kolumna pancernych pojazdów wyjechała z Elbląga w nocy.

- Świtało, kiedy dojeżdżaliśmy w okolice gdańskiej rafinerii. Doszło wtedy do jednej z najbardziej absurdalnych akcji, nawet w tamtym czasie, czyli przejęcia przez wojsko nie bronionego zakładu. Czołgi rozbiły bramę, piechota miała opanować biura. My nie braliśmy w tym udziału. Nasze pojazdy stały bezczynnie na przedmieściach miasta przez kilka dni. Nie zapewniono nam prowiantu, ciepłych napojów, choć marzliśmy niemiłosiernie. Dopiero okoliczni mieszkańcy przynieśli nam ciepłe mleko – mówił Bebak. Właśnie wtedy dowódcy poinformowali nas o śmierci kolegów. Informacja była zwięzła: "Jak to w czasie bitwy, są ofiary".

Woda jeszcze „kipiała”

Podstawowe pytanie brzmi, jak mogło dojść do takiej katastrofy? Trasa między Elblągiem i Gdańskiem wiodła drogą krajową nr 7. Grudzień 1981 r. był bardzo mroźny. Tamtej nocy, 16 grudnia 1981 r., widoczność była zła, było bardzo ciemno, padał gęsty śnieg, wiał wiatr. Drogi był przysypane śniegiem, pod którego warstwą zalegał lód. Po drodze wojskowe wozy musiały przejechać po mostach nad dwiema dużymi rzekami (Wisłą i Nogatem) i kilkoma mniejszymi, w tym niezbyt szeroką, ale głęboką Linawą, tuż pod Nowym Dworem Gdańskim. Mieszkańcy Żuław do dziś pamiętają dudnienie pancernej kolumny poruszającej się trasą między Elblągiem a Gdańskiem.

- Mój czołg jechał z tyłu kolumny – wspominał Piotr Bebak. - Wkrótce po wyjeździe z Elbląga zauważyłem leżące w rowach pojazdy, które zsunęły się z drogi. Widoczności praktycznie nie było. Nie zatrzymywaliśmy się nawet na chwilę. O wypadku na moście wtedy nie wiedzieliśmy. Obowiązywała cisza radiowa.

Około szóstej rano kolumna wozów bojowych mijała most na rzece Linawa. W pewnym momencie, jeden z czołgów zsunął się z mostu do wody. Wieżą do dołu. Wóz natychmiast zatonął w lodowatej wodzie, topiąc w swoim wnętrzu czwórkę młodych czołgistów.

Sprawa tego wypadku nigdy nie była przedmiotem oficjalnego postępowania. Okoliczności tragedii wciąż czekają na wyjaśnienie. Wspominano o poślizgu, zerwanej gąsienicy, która miała spowodować nagły skręt na moście lub błędzie kierowcy wozu.

- Rozmawiałem z jednym z żołnierzy, którzy byli na miejscu 10 minut po tragedii, kiedy woda jeszcze “kipiała” – mówił „Dziennikowi Bałtyckiemu” Piotr Szymelfenig, służący nigdyś w jednostce wojskowej w Elblągu. - On mówił, że po wypadku pewne dochodzenie było. Wynika z niego, że w momencie zdarzenia dwóch czołgistów spało, a kierowcę uderzyła w głowę skrzynia amunicyjna i stracił on przytomność. Prawdopodobnie ratować się próbował chorąży (taki stopień miał 33 lata temu Marian Pudlak). Wydostał się z maszyny, ale nie mógł wynurzyć się spod pokrywy lodu skuwającego rzekę. Jego ciało znaleziono ok. 100 metrów od czołgu. Ten został wydobyty długo po wypadku. Trzeba było ściągać dźwig ze stoczni.

16 grudnia nad ranem, gdy doszło do wypadku, wojsko nie podjęło akcji ratunkowej. Kolumna nie zatrzymała się. Czołg został wydobyty z rzeki jeszcze zimą. Była to zmarznięta bryła lodu, którą odmrażano w elbląskich koszarach, aby wydostać ciała czołgistów. Dopiero kilka tygodni po zdarzeniu rodziny poborowych mogły pochować swoich bliskich.

- Pamiętam rozmowy starszych oficerów, którzy żałowali maszyny, która przed tragicznym wypadkiem dopiero co wróciła do jednostki po remoncie w Gliwicach. Naszych kolegów raczej nie było im szkoda. Rozpowiadano, że to Solidarność przeprowadziła sabotaż, dlatego nasi koledzy zginęli. Oczywiście to kompletne bzdury. Ta sprawa była straszliwie przygnębiająca. Z powodu moich kontaktów z rodziną podczas pobytu pod rafinerią (dwa razy spotkałem się z żoną i córką), po 7 dniach zostałem zawrócony do jednostki w Elblągu. Cała jednostka wróciła po 3 tygodniach do Elbląga a ja zostałem przesunięty do I kompanii czołgów na miejsce Mariana Pudlaka jako dowódca III plutonu czołgów – mówił Piotr Bebak.

Chwila zadumy

Sprawa wypadku na moście została utajniona. Jednak okoliczni mieszkańcy często o niej wspominali. Od czasu, kiedy w 1994 roku w miejscu wypadku ustawiono krzyż, co roku w rocznicę tragedii zapalają znicze (po przebudowie drogi na trasę szybkiego ruchu został on przeniesiony, kilkadziesiąt metrów od wcześniejszego miejsca). Jest czas na chwilę zadumy.

- Nikt z wojskowych nie zatrzymał się na ratunek, choć ludzie krzyczeli, że pod wodą są ich koledzy. Chyba mieli takie rozkazy. Wszystkim było szkoda tych zabitych. To byli młodzi chłopcy – mówiły w 2008 roku „Dziennikowi Bałtyckiemu” Elżbieta Bielecka i Bożena Orman, mieszkanki okolicy, będące świadkami zdarzenia.

W 20 rocznicę stanu wojennego, nad rzeką Linawa odbyła się wojskowa uroczystość, z apelem poległych. W asyście kompanii reprezentacyjnej, rodzin żołnierzy, czwórka czołgistów została pośmiertnie awansowana i odznaczona. Obok krzyża znalazła się tablica z nazwiskami zmarłych i fragmentem gąsienicy. Tamtego dnia, córka Mariana Pudlaka, która przyjechała na uroczystości dziękowała ze łzami w oczach miejscowym, za to że pamiętają o jej ojcu.

Jeden z artykułów w „Dzienniku Bałtyckim” dotyczących tragedii nad rzeką Linawa przeczytał Piotr Bebak (w tamtym czasie mieszkający w Niemczech). Skontaktował się z nami a jego wspomnienia wniosły bardzo dużo do wyjaśnienia tej sprawy.

- Uważam, że okoliczności tej tragedii należy rozwikłać – mówił kilka lat temu płk Sylwester Trojszczyński z jednostki wojskowej w Elblągu. - Mam nadzieję, że już nigdy w naszym kraju władza nie użyje wojska przeciwko swoim obywatelom.

Dziś nie żyją już dwaj inicjatorzy upamiętnienia ofiar tragedii nad Linawą – Zbigniew Bojkowski i Zbigniew Piórkowski, nowodworscy samorządowcy. Przez lata przyjeżdżali z kwiatami i zniczami pod krzyż upamiętniający czterech młodych czołgistów.

- Stan wojenny był narodową tragedią – mówił wielokrotnie Zbigniew Bojkowski, jeden z członków dawnej opozycji antykomunistycznej. - Dowodzi tego śmierć tych czterech żołnierzy 16 grudnia 1981 r. Rozkaz, który wysyłał ich na cywili był nieodwołalny i głupi. Oni nie musieli zginąć.

- Stan wojenny był świadomą wojną, jaką komunistyczne władze wytoczyły swojemu narodowi. Żołnierzy, którzy zginęli w rzece Linawa traktujemy również jako ofiary stanu wojennego – mówił w 2009 roku Zbigniew Piórkowski.

W 2006 roku jednym z uczestników uroczystości na moście na rzece Linawa był Bogdan Borusewicz, były Marszałek Senatu RP, w czasach stanu wojennego represjonowany działacz Solidarności. 

- Kiedy w czasie jednego z przesłuchań generała Jaruzelskiego po 1989 r. zapytałem go, czy w tamtych latach po stronie wojska padły jakieś ofiary, otrzymałem odpowiedź, że takich nie było - mówił 10 lat temu Borusewicz. - Tymczasem my wiemy, że w czasie stanu wojennego zginęło w tym miejscu czterech żołnierzy. Widać więc, jak kłamliwy był to system, który tłumaczył stan wojenny jako mniejsze zło. Dla mnie mniejsze zło to zawsze zło, za które należy się kara.

- To tragiczny paradoks – ci czterej wówczas chłopcy byli powołani do zasadniczej służby wojskowej, bo takie to były czasy. Wtedy, w stanie wojennym, znaleźli się po niewłaściwej stronie, być może nawet wbrew swojej woli. Ci żołnierze nie mieli zamiaru pacyfikować Gdańska, oni wykonywali bezsensowne rozkazy. Zginęli w stanie wojennym, stali się jego ofiarami – mówił dwa lata temu, w czasie uroczystości pod krzyżem, Jacek Michalski, burmistrz Nowego Dworu Gdańskiego, współorganizujący obchody w miejscu tragedii. - Niestety, nie mieli szans stać się bohaterami wolnej Polski. Długo nie byli należycie upamiętnieni. My staramy się, by o nich nie zapomniano.

CZYTAJ TAKŻE: Amerykańska tarcza antyrakietowa na Pomorzu wesprze polskie bezpieczeństwo

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź "Dziennik Bałtycki" codziennie. Obserwuj dziennikbaltycki.pl!

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Rzeka jak grób. Krzyż i fragment czołgu. Zapomniana historia z czasów stanu wojennego - Dziennik Bałtycki

Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto