Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Znaczy Borchardt

Aleksander Masłowski
Aleksander Masłowski
24 lata temu odszedł na wieczną wachtę Karol Olgierd Borchardt, człowiek niezwykły, pionier polskiego morza i autor książek, które każdy powinien przeczytać.

Stosunek Polaków do morza, świetnie ujęty w powstałą przed wiekami maksymę, zgodnie z którą Polak nie wie co to morze, bo tak pilnie orze, nie zaowocował specjalnie mocną reprezentacją branży marynistycznej w polskiej kulturze. Nawet jeden z największych światowych pisarzy-marynistów, do którego Polska chętnie się przyznaje, Joseph Conrad, pisał po angielsku. Ale może właśnie dzięki temu, że z takim opóźnieniem względem innych krajów, mogła Polska wydać autorów tak wspaniałych jak Karol Olgierd Borhardt.

Chłopięce marzenia

Urodził się w 1905 r. w Moskwie, wczesne dzieciństwo spędził w Paryżu, ale jego prawdziwie rodzinnym miastem stało się Wilno. Tam odbył podstawową edukację, a po zdaniu matury w 1924 r., wiedziony romantycznym marzeniem, tropem bohaterów młodzieńczej lektury, wyruszył do Tczewa, gdzie od czterech lat funkcjonowała Szkoła Morska. Był zdolnym młodym człowiekiem, obdarzonym potężną posturą, wielką siłą i zdrowym jak przysłowiowy koń. Jakież musiało być jego rozczarowanie, kiedy nie przyjęto go do wymarzonej uczelni. Powodem odmowy była wykryta w trakcie badań lekarskich "skłonność do reumatyzmu". Reumatyzmu nie miał, nie miał też ku niemu żadnych skłonności, miał za to troskliwych krewnych, którzy postanowili uratować go od szaleńczego kroku w morze. O kierowanie intrygą, która doprowadziła do odmowy przyjęcia Borchardta do Szkoły Morskiej, oskarżany bywa zwykle jego ojczym – lekarz. Widać z tego doskonale, że nastawienie Polaków do morza i pływania po nim bez mała pół tysiąca lat po powstaniu wspomnianego na wstępie powiedzenia, niewiele się zmieniło.

Wyobraźmy sobie co czuć musiał niedoszły (jak na razie) marynarz, kiedy wrócił do Wilna i zasiadł na sali wykładowej wydziału prawa Uniwersytetu Stefana Batorego. W głowie szum morskich fal, a przed oczami kodeks... A co dalej? Zostałby może sędzią, lub adwokatem, nie wykluczone, że cenionym, ale dzisiaj nikt by o nim nie pamiętał. Ale nie poddał się i już po roku ponownie stanął przed komisją lekarską, która tym razem nie doszukała się w jego stanie zdrowotnym żadnych mankamentów uniemożliwiających realizację marzeń.

Wreszcie na morzu

Tak zaczęła się wielka przygoda Karola Olgierda Borchardta z morzem. Należąc do grupy absolutnych pionierów polskiej marynarki, miał szczęście zetknąć się z największymi osobowościami tego środowiska, prawdziwymi twórcami spóźnionego pojawienia się Polski na morzach i oceanach. Czekało go życie twarde i miejscami bardzo trudne, ale z całą pewnością o niebo ciekawsze od tego, co mogłoby się stać jego udziałem, gdyby uległ presji społecznej i został prawnikiem.

Marzenie się ziściło i to bardzo szybko. Już w trakcie nauki w szkole morskiej musiał bowiem (a słowo "musiał" w jego przypadku nie oddaje prawdy, bo aż palił się do tego) postawić stopę na pokładzie żaglowca. Był nim nieistniejący niestety od lat szkolny bark "Lwów", prawdziwa kolebka morskiej Polski w czasach, kiedy o Darze Pomorza nikt jeszcze nawet nie myślał. Szkolne lata minęły rychło i nadszedł czas codziennych zmagań z potężnym morskim żywiołem, które w mniejszym lub większym stopniu są udziałem każdego marynarza.

Pływał na prawie wszystkich najbardziej "medialnych" jednostkach, których dorobiła się II Rzeczpospolita, a wśród nich na dumnych transatlantykach „Polonia”, „Pułaski”, „Piłsudski” i „Kościuszko”. Z czasem zajął też miejsce nauczyciela nowych adeptów morskiej sztuki, jako oficer na nowej dumie polskiej floty, fregacie "Dar Pomorza". Tam zastała go wojna, która na całe lata przekreśliła marzenia i plany milionów ludzi w Europie, w tym również nowego pokolenia morskich marzycieli – studentów szkoły morskiej, która od 1930 r. miała swoją siedzibę w Gdyni. Wojenna tragedia dotknęła też oczywiście marynarzy, którzy nagle stawali sie z członków załóg pięknych transatlantyków, marynarzami na okrętach i wojennych transportowcach, niejednokrotnie nie zmieniając nawet kabiny.

Na falach życia

Losy kapitana Borchardta bezpośrednio po wojnie to przejściowa zmiana żywiołu, z którym przyszło mu się zmagać. Z morzem radził sobie całkiem nieźle. Teraz przyszła kolej na zmagania z życiem. Dużo trudności przysporzyło mu zdobycie środków na utrzymanie siebie i rodziny w trudnych latach po zakończeniu wojny, kiedy, jak to zwykle bywa, zapanowuje zwykle powszechna, a zwłaszcza urzędowa amnezja względem zasług ludzi, którzy ryzykowali życiem, by bronić tej, czy innej ojczyzny.

Fakt, że zakończenie wojny zastało go zachodzie, podobnie jak tysiącom innych, spowodował poważne komplikacje w adaptacji w nowej rzeczywistości "socjalistycznej" ojczyzny. Jako "element niepewny ideowo", mimo że nie padł ofiarą prześladowań, nie mógł także wrócić na swoje ukochane morze. Pozwolono mu uczyć studentów, a w ramach szczególnej łaski, człowiekowi, który pływał kiedyś przez Atlantyk na największych statkach, pozwolono wypływać w krótkie, przybrzeżne rejsy testowe budowanych w gdyńskiej stoczni jednostek.

Chłopięce marzenia

Jego nauczycielami i mistrzami morskiego fachu były takie indywidualności jak kpt. Mamert Stankiewicz, czy kpt. Konstanty Maciejewicz, i wielu innych, z których niemal każdy mógłby stać się pierwowzorem głównego bohatera wspaniałego filmu o morskich przygodach. Czasy, w których trafił po raz pierwszy na morze były okresem niesamowitego entuzjazmu, autentycznego poświęcenia ludzi dla sprawy, okresem sprawdzania się w roli marynarza i człowieka. To wszystko umknęło by w przeszłość i o większości osób, zdarzeń i wspaniałych przygód nigdy byśmy się pewnie nie dowiedzieli, gdyby pewnego dnia Karol Olgierd Borchard nie chwycił za pióro, by spisać to wszystko, co spisania było warte z tamtych cudownych, trudnych, tragicznych i normalnych dni.

Zaczęło się od niewielkich tekstów w prasie morskiej, ale już w 1960 r. powstał prawdziwy przebój: "Znaczy kapitan" – książka poświęcona kapitanowi Mamertowi Stankiewiczowi, który był nauczycielem, dowódcą, a z czasem może nawet swoistym przyjacielem autora. "Znaczy kapitan" to dzieło fundamentalne dla każdego, kto przerwie na moment oranie, by zainteresować się morzem, a w szczególności polskim morzem. Parafrazując wers słynnej piosenki, powiedzieć można, że nie zna morza, kto nie czytał "Znaczy kapitana". To książka o trudnej pracy, o poczuciu obowiązku, honorze i innych postawach, które niedługo będą już może tylko hasłami w encyklopedii.

Sukces, choć pewnie nie dla sukcesu pisał, "Znaczy kapitana" zachęcił jego autora, a przede wszystkim wydawców, do publikacji dalszych dzieł Borcharda. W ten sposób powstała trylogia morskich książek, na którą oprócz pierwszej części składają się "Krążownik spod Somosierry" z 1963 r. i "Szaman morski" z roku 1986. Książki te napisane są wspaniale lekkim stylem, pełnym humoru i polotu, kiedy trzeba bawią, innym razem wzruszają. Niektórzy zarzucają Borchardtowi mijanie się z prawdą w drobnych szczegółach, ale on sam wcale się tego nie wypierał, cytując zdanie jednego z bohaterów morskich opowieści, samego Mamerta Stankiewicza, który powiedział, że pisać trzeba tak, żeby było ładnie!"

Jako wykładowca w kolejnych szkołach kształcących morską kadrę pracował kapitan Borhardt aż do 1970 r., kiedy przeszedł na emeryturę. Zmarł w Gdyni w 1986 r., a miejsce ostatniego spoczynku znalazł na Cmentarzu Witomińskim. Jego imieniem nazwano jedną z uliczek w pobliżu Skweru Kościuszki, przypomina go także wystrój kabiny, którą kiedyś zajmował na Darze Pomorza. Gabinet kapitana, w którym pracował nad swoimi tekstami, odtworzony został w Muzeum Obrony Wybrzeża w Helu. Niewielkie to upamiętnienie tak ciekawego człowieka, ale lepsze to niż nic.

Zapewne postawa w latach wojny, odniesione rany, a do tego lata pracy pedagogicznej i wykształcenie setek ludzi, którzy dzisiaj tworzą załogi statków (w tym nielicznych polskich) wystarczyłyby w zupełności, aby wspominać kapitana Borchardta. Ale to właśnie jego działalność literacka powoduje, że jest pamiętany nie tylko przez wielu tych, którzy się z nim zetknęli na swojej drodze na morze, ale i przez rzesze lądowych szczurów, które dzięki niemu dowiedziały się co właściwie dzieje się na tej wielkiej wodzie, która nazywa się morze.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto