Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Fajny (?) film wczoraj widziałem...

Karol Stachura
Karol Stachura
13 września rozpoczął się 33. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. W ciągu tego tygodnia mamy okazję zobaczyć to, co według organizatorów polskie kino ma najlepszego do zaoferowania. Tradycyjnie, przygotowano pokazy kina off-owego, mającego zaprezentować widzom obrazy młodych, ambitnych twórców.

Serwis specjalny 33. FPFF w GdyniKino niezależne to wylęgarnia talentów, nadzieja na przyszłość - słyszymy to wszędzie. Warto jednak, zamiast powtarzać oklepane klisze, przyjrzeć się temu, co w młodym kinie dzieje się naprawdę.

Wczoraj w kinie Silver Screen byłem na projekcji trzech filmów biorących udział w części konkursowej: "Okazja”, "Ocalony” i "Rubinowe Gody”. Wszystkie filmy zrealizowane zostały przez młodych i, jak zapewniała osoba zapowiadająca projekcje, bardzo obiecujących reżyserów.

Na pierwszy ogień poszła "Okazja” Krzysztofa Ryczka: opowieść o młodych ludziach, których losy krzyżują się za pośrednictwem skradzionej torby z narkotykami. Niestety, od pierwszych minut wiadomo było, że film jest słaby. Dłużyzny rzucały się w oczy, a aktorzy grali nijako i bez emocji, w dodatku za nic mając sobie zasady poprawnej dykcji. Można wysuwać wnioski, że chcieli w ten sposób przedstawić młodych, znudzonych ludzi bez perspektyw, ale to, co wczoraj zobaczyliśmy, to raczej młodzi amatorzy znudzeni kręceniem filmu bez perspektyw. Bogusław Linda w swych kreacjach też mówi niedbale i bywa zblazowany, lecz nie każdy może być Lindą.

Praca kamerzysty również pozostawiała wiele do życzenia: ujęcia nieostre, całość kręcona "z ręki” i bez głębszego przemyślenia. Sama fabuła nieco ratuje sytuację, ale pomysł na film to nie wszystko. Tytułowa "okazja” skojarzyła mi się z szansą na nakręcenie niezłej opowiastki, jaka stała przed twórcami. Szansą – niestety – niewykorzystaną. Na szczęście następny film był lepszy.

"Ocalony” w reżyserii Alana Urana to historia oparta na wojennych wspomnieniach Tadeusza Różewicza, zrealizowana przez studentów wrocławskiej ASP. W odróżnieniu od pierwszego filmu, od początku widać było, że twórcy wiedzieli dobrze, co chcą osiągnąć: zdjęcia utrzymane w tonacji brązu i wypłowiałej zieleni oraz głos starego mężczyzny z offu dobrze wprowadzały w retrospektywny charakter obrazu. Aktorzy, mimo, że chwilami grali nieco sztywno, wypadli naprawdę nieźle. Filmowcy chcieli zaspokoić apetyt widza na plastyczne, malownicze ujęcia i - moim zdaniem - udało się to im.

Jeśli chodzi o samą historię, była ona bardzo prosta (rozłąka braci i śmierć jednego z nich), lecz tym bardziej dzięki temu autentyczna (sic!). Alan Uran, zamiast próbować sił z własnymi pomysłami, skorzystał z gotowej opowieści, co czasem jest po prostu lepszym wyjściem i bynajmniej nie uwłacza reżyserowi. Mam nadzieję, że niedługo usłyszymy o tej postaci przy okazji jakiejś większej produkcji.

Ostatni film w z seansu, "Rubinowe gody", to historia nakręcona przez Andrzeja Mańkowskiego na naszym gdyńskim podwórku. Opowiada o młodym małżeństwie, któremu niezbyt dobrze się układa. Annę nie zachwyca fakt, że jej mąż, utalentowany pianista Muniek, z braku innych możliwości, podkłada głos do animowanych filmów porno. Trzecim bohaterem jest sąsiad - emeryt, nolens-volens obserwator (a raczej: słuchacz) ich życia (zwłaszcza nocnego).

W zamierzeniu miał to chyba być lekki film z refleksyjną nutą i przy odrobinie dobrej woli stwierdzić można, że się to twórcom nawet udało. Niestety, film nie posiada tego "czegoś”, co sprawiłoby, że chcielibyśmy zobaczyć go jeszcze raz. Ogląda się go bez emocji, a na niedomiar złego pojawiają się motywy tak słabe i mało wyszukane (chociażby skinhead wymuszający pieniądze, czy emerytki w mówiących wiele beretach), że przywodzą na myśl mniej chlubne oblicze polskich komedii.

Dodatkowo, film nie jest zupełnie spójny: zbyt długie (zwłaszcza na początku) sceny z trenującymi karatekami mogłyby sugerować, że mamy do czynienia z filmem o japońskiej sztuce walki (która ma tymczasem być jedynie tłem dla wydarzeń). Jak na tło jednak, osobnicy w kimonach pojawiają się po prostu zbyt często i przez zbyt długi czas (być może warunkiem, jaki postawili występujący tam gdyńscy karatecy był "zagramy, ale chcemy kilka fajnych scen tylko z nami”). Z czystym sumieniem element białych szlafroków możnaby zredukować co najmniej o połowę, a akcja tylko by zyskała. Podsumowując: film nie był zły, ale nie był tez dobry - był średni, a przeciętne spektakle nie są tym, po co chcemy przychodzić na festiwal filmowy.

Te trzy filmy pokazały, jak bardzo zróżnicowany poziom reprezentują młodzi polscy filmowcy. Są wśród nich zapaleńcy, którym niekoniecznie udaje się stworzyć coś dobrego, jak i osoby, które rokują nadzieje na przyszłą karierę. Festiwal wciąż trwa, ufajmy, że ta druga grupa okaże się jak najliczniejsza.

 

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto