Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wigilia gdańskiego dzieciaka

Aleksander Masłowski
Aleksander Masłowski
O tym, jak gdańskie dzieci czekały kiedyś na gwiazdkę.

Co robi dzisiaj dziecko w związku z wigilią? Głównie czeka na prezenty. I może dobrze, że tak właśnie jest, bo świadczy to o tym, jak ogólnie dobrze i dostatnio nam się żyje. Na ile dziecko czuje się zobowiązane, lub skłaniane jest do współpracy w świątecznych przygotowaniach, zależy oczywiście od domowych obyczajów i stosunku rodziców do pociech. Świat się zmienia, zmieniają się też wzorce zachowań i dobrze, że się tak dzieje, choć efekty nie zawsze są zachwycające. Jednak nie to co dzisiaj dzieje się w gdańskich domach tuż przed świętami będzie przedmiotem tego artykułu, a to co mogło zrobić gdańskie dziecko 100 lat temu, żeby przyczynić się do organizacji świąt.

Poza aktywnym udziałem we wszystkich pracach domowych związanych z przygotowaniem wigilii, sprzątaniem, pomocy przy gotowaniu, pieczeniu, ubieraniu choinki, dzieci nie tylko oczekiwały prezentów, ale jak mogły starały się także obdarowywać bliskich. A do tego potrzebne są, oprócz pomysłowości, pieniądze.

Tuż przed wigilią, jeszcze zanim nastąpiła hekatomba karpi, ofiarą obyczaju padały świnki. Rzeź, a właściwie tłuczenie świnek-skarbonek była sposobem na uświęcone tradycją spożytkowanie zbiorów drobnych monet, które przy różnych okazjach udawało się dzieciom zdobyć w ciągu całego roku. Modelowe i akceptowane przez społeczeństwo zachowanie nakazywało ze szczątków biednej porcelanowej świnki wygrzebać miedziaki, policzyć je i stosownie do ich liczebności wydać tak uzyskaną fortunę na prezenty dla bliskich. Oczywiście nikt nie miał pretensji, jeśli po zaopatrzeniu się w drobiazgi dla mamy (serce z marcepanu), taty (cygaro) i babci (obowiązkowo kapcie), ewentualnie także dziadka (też cygaro), młodzież pofolgowała sobie, kupując na przykład tutkę cukierków.

Sposobem na zdobycie paru groszy przez te dzieci, których świnki-skarbonki, o ile w ogóle je miały, zawierały głównie powietrze, było śpiewanie pieśni adwentowych, a w wigilię od rana kolęd. Żeby jednak móc w ogóle marzyć o zebraniu datków od snujących się zaśnieżonymi ulicami ludzi, trzeba było, oprócz perfekcyjnie przygotowanego repertuaru, mieć również szopkę. I tu zaczynały się tzw. schody. Przeciętna szopka miała formę pudełka z usuniętymi dwiema ścianami, w którym ustawiało się figurki przedstawiające scenę narodzenia w Betlejem, z dzieciątkiem, świętymi, aniołami, pastuszkami, bydlętami itd. Od zapobiegliwości i zdolności małego kolędnika zależało, czy były to figurki drewniane (pomoc dziadka – bezcenna), czy tekturowe, które z kolei mogły być malowane własnoręcznie, albo kupione gotowe – do wycięcia i naklejenia na karton. Szopka musiała mieć też oświetlenie, które zapewniały ogarki świec, przemyślnie wkomponowywane w całość scenki. Ile razy tygodnie pracy znikały w miniaturowym pożarze, o tym źródła milczą.

Opłacało się jednak dołożyć starań, bowiem mimo uświęconego obowiązku hojności przechodniów względem kolędujących dzieci, premiowana była bezwzględnie kunsztowność wykonania szopki, a jej marne wykonanie znajdowało natychmiastowy efekt w nikłej ilości blaszaków wpadających do pudełka. Mali kolędnicy ustawiali się tam, gdzie chodziło wielu ludzi. Tradycyjnymi miejscami, w których można było ich spotkać było przejście Bramy Długoulicznej, wejście do pasażu w Zbrojowni, czy chodniki przed dużymi domami towarowymi. Do dobrego tonu należało zatrzymanie się na chwilę przed grupką dzieci, wysłuchanie ich śpiewu, zamienienie z nimi kilku słów i oczywiście wyasygnowanie datku, umieszczonego według uznania (a nie równo, czy do podziału) w wybranej szopce.

Tradycyjne pytanie zadawane kolędnikowi brzmiało: "Co zrobisz z zebranymi pieniędzmi?". Właściwa odpowiedź – "Oddam mamie.". I w większości przypadków tak właśnie się działo, bo ta możliwość wsparcia przedświątecznego domowego budżetu była nie tylko tradycją, ale i punktem honoru każdego gdańskiego dzieciaka z ubogiej rodziny. Duma z jaką chłopiec, czy dziewczynka wręczali mamie czerwoną z zimna ręką garść zarobionych "dytków", czyli dziesięciofenigówek z pomuchlem, albo fakt, że byli w stanie kupić cokolwiek bliskim pod choinkę, była uzupełniana podziwem i wzruszeniem ze strony dorosłych. Było warto się natrudzić żeby zobaczyć łzy w maminych oczach czy uśmiech ojca.

Były oczywiście i takie dzieci, które nie musiały martwić się o to czy coś znajdą pod choinką i czy przypadkiem nie należałoby się ruszyć i wspomóc rodziców. Ale tych było po pierwsze mało, a w niektórych momentach gdańskiej historii bardzo mało, a po drugie szkoda czasu na zajmowanie się rozpuszczonym bachorami o roszczeniowych postawach, które dostatecznie dobrze znamy z czasów nam współczesnych.

A o jakich prezentach marzyły gdańskie dzieci przed prawie stuleciem opowiem jutro, kiedy już będzie po wigilii, i kiedy tegoroczne podarunki trafią już w niecierpliwe dłonie obdarowanych.

A teraz, ponieważ to ostatni tekst przed wigilią, chciałbym życzyć wszystkim wiernym i okazjonalnym Czytelnikom moich tekstów na MM, żeby ich wigilia była ciepła i rodzinna, choinka gęsta, ryba bez ości, prezenty trafione, życzenia szczere, a święta miłe.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto